Jaki zawód wybrać, aby
nie zwariować? – zapytuje tytuł galerii zdjęć na jednej z odwiedzanych
przeze mnie stron. Nie klikam, bo znam odpowiedź. Zawód miłosny, rzecz jasna.
To jeden z tych zawodów,
który, jeśli przeżyty za smarka, pozwala na wybranie tego, czym człowiek może się stać – czy kapuścianym głąbem, który będzie obwiniał o całe zło tego świata
spisek różokrzyżowców nie widząc w sobie ni grama intelektualnego i
emocjonalnego obwiesiostwa, czy też trzciną myślącą, wykorzystującą okazję do
charakterologicznej angiografii, odnajdującą we własnych trzewiach spleen,
który w umiarkowanej dawce pięknie szlifuje to, co najlepsze w naszym gatunku –
zrozumienie, współczucie, refleksję.
Zawód miłosny pozwala na
oddzielenie ziarna od plew, czyli normalnych relacji międzyludzkich od
romantyczno-destrukcyjnego wyrzygu, który oblepia ludzi co najmniej od czasów
tego nygusa Wertera (a już na pewno od czasów czułostkowych pieni Briana
Adamsa).
Ma on jeszcze tę
wspaniałą cechę, że jego skutki są zazwyczaj tylko pozytywne dla każdej
następnej relacji (chyba że wcześniej strzelimy sobie w łeb w poczuciu rozpaczy
– nie polecam!). Wiemy dzięki niemu, że nie ma sensu rzucać się na stos, gdyż
po każdej, nawet najciemniejszej nocy zawsze wychodzi słońce. A miłość znaczy
życie, nie śmierć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz