Ostatnio odtworzyłam w swojej głowie listę rzeczy, które żarłam jako
dziecko (przedział wieku tak 5-9 lat) i nie wiem, czy wygląda ona zachęcająco.
Oczywiście jadałam też zwyczajne posiłki i o nich głównie wiedzieli moi
rodzice, natomiast poza zwyczajnym jedzeniem potrafiłam skosztować (lub nażreć
się):
- morw - do tej pory to jeden z moich ulubionych owoców (hmm, jaki owoc nie
jest moim ulubionym? Nie wiem, czy jest taki). Kocham zarówno białe jak i
czarne. Nigdy nie rosły u nas w sadzie, tylko zawsze gdzieś w dziwnych
miejscach (za szkołą, przy drodze, w lasku) i gdy tylko lipiec wychynął zza
czerwca, molestowałam gałązki drzewa w poszukiwaniu ich wyrafinowanego smaku
- czereśni dziczek
- przydrożnych jeżyn i malin – lepsze niż te z sadu, może to dzięki spalinom?
- ziarna ze świeżych, własnoręcznie wyłuskanych kłosów
- świeżej żywicy
- świeżej żywicy
- jako klasyczna muszka owocówka żarłam na potęgę wszystkie owoce prosto z
drzewa/krzaczka. Nie zawsze musiały być dojrzałe. Pamiętam jak dziś podjadanie
zielonych porzeczek i mirabelek i ból brzucha po nich
- dojrzałe mirabelki też jadłam, a co! Może nie zajadałam się nimi tak jak
koledzy, ale jadłam, bo przecież wolność, lato, radość
- posmakowałam też pączków lipy, zjadłam jedną koniczynę i pół stokrotki –
wrażenia takie sobie, szczerze mówiąc. Żadne Lucy in the sky with diamonds czy
coś w tym rodzaju
- wysysałam słodki sok z kwiatów jasnoty białej – och, pycha!
- zjadałam pędy pewnej trawy, które smakowały jak roślinne masło –
niestety, nie mam zielonego pojęcia, jak sie nazywał jej gatunek, wiem tylko,
że rósł w określonym miejscu i że był smaczny.
O szczegółach tej diety raczej moi rodzice nie mieli pojęcia, choć z
drugiej strony sami też spędzili dzieciństwo na wsi i zapewne też podjadali
różne dary natury. Gdy myślę o tych smakach, czuję znów to co kiedyś – ciepły wiatr
przynoszący zapach pól, rozgrzany kurz na polnych drogach, najprzyjemniejszy,
gdy doświadczany na bosaka, brzęczące kolorowe łąki, dużo obłoków (siostra mi
mówiła, że na jednym z „baranków” przychodzi, żeby się przywitać, nasz dziadek,
więc tym mocniej ich wypatrywałam), tarzanie się w trawie, ucieczki przed
robalami, brudne nogi, często pocięte przez zboże (o czym człek dowiadywał się,
gdy go zaczynały piec podczas wieczornych ablucji), zimna woda w upał, dłonie
zanurzane w ziemi w poszukiwaniu świeżo wykopanego ziemniaka. Tyle barw,
smaków, obrazów, składających się na obraz dzieciństwa, ta cudowna beztroska,
ograniczająca się do pytań, którą część świata zdobędę jutro.