niedziela, 6 grudnia 2015

Zachwyca czy nie zachwyca?

Dzisiaj mijają 82 lata od urodzin Henryka Mikołaja Góreckiego, jednego z najważniejszych polskich kompozytorów XX wieku. Czasem myślę, że chyba nie ma w Polsce w miarę wykształconej osoby, która nie zna przynajmniej jego kilku utworów, ale po chwili uświadamiam sobie, że na lekcjach muzyki w szkole mój nauczyciel nie zająknął się o tej postaci.

Z Góreckim ogólnie jest problem – można się nim zachwycać, można się zanudzać, można lubić pojedyncze utwory lub określony okres w jego twórczości. Jego muzyka jest taka jakim był on sam. Pełna kontrastów, dławiąca swoimi obsesjami, czasem nieznośna. A czasem niezwykle głęboka, muskająca jakby zupełnie od niechcenia istotę człowieczeństwa. Po jej wysłuchaniu miewam czasem wrażenie, że oto właśnie doświadczyłam właśnie czegoś niewyrażalnego w żadnym z ludzkich pojęć. Właściwie bardzo trudno mówić o muzyce, gdyż albo musimy się wówczas uciekać do przedziwnego muzykologicznego dialektu, który śmieszy, tumani, przestrasza, albo posługiwać się narzędziami opisu innych sztuk (platycznych, scenicznych, literackich etc.).

A co z samym Góreckim? Dumam dziś nad fenomenem jego najpopularniejszego utworu, czyli III Symfonii, która budziła skrajne emocje zaraz po prawykonaniu i nawet olbrzymi międzynarodowy sukces, który przyszedł 15 lat później, nie był w stanie przekonać części nieprzekonanych. Sama znajduję się wśród tych, którzy uważają ten utwór za zwyczajnie piękny, choć rozumiem zarzut kiczu, który padał z ust tych, którzy potrzebują w nowej muzyce nowoczesności.

Cudownie słucha się staropolszczyzny w wykonaniu nieziemskiego brzmienia sopranu Dawn Upshaw.

Co ciekawe, sam Górecki uważał ten utwór za swój najbardziej awangardowy, co faktycznie w porównaniu z jego poprzednimi dziełami (gęstymi i ostrymi) ma sens. 

edit: z YouTube zniknęła wersja z Dawn, pewnie wystawiona była tam nielegalnie, więc wrzucam inny link, niestety, z nieco gorszym wykonaniem: http://ninateka.pl/kolekcje/trzej-kompozytorzy/gorecki/audio/iii-symfonia-symfonia-piesni-zalosnych-op-36

sobota, 5 grudnia 2015

Zakłady i wykłady

Miało być tylko lepiej. Pozamykałam kilka ważnych tematów, uporałam się z trudnymi tegorocznymi wyzwaniami - choć kilka jeszcze przede mną - i wydawało się, że wszystko zmierza ku przystankowi z napisem SPOKÓJ.

A tu ciągle się dzieje, ciągle coś. Muszę przekładać (terminy, zobowiązania, spotkania), odkładać (plany i marzenia), zakładać (czyjąś dobrą wolę, budżet, się o to, czy zdażę), wkładać (spódnicę, mnóstwo wysiłku, ser do lodówki), wykładać (teorie i historie, się na niuansach i relacjach), dokładać (do listy rzeczy do zrobienia, witaminy do organizmu)  - no i oczywiście pokładać (nadzieję, się ze śmiechu). 

Najgorsze to zmęczenie, ten marazm, który odbiera chęć do działania. Ta bezwolność, która skazuje wiele tematów na (tymczasową, mam nadzieję) nietykalność.

Grudzień to dla mnie taki miesiąc, w którym dni sączą się aż do świąt. A potem następuje kulminacja emocji, radość miesza się z zamyśleniem, obawy z chęcią zakasania rękawów i braniem się za łby ze światem. 


wtorek, 1 grudnia 2015

Springtime of my loving

Jedno mgnienie, dwa.

I jest.

On, fizyczny. Poza fizycznością pustka. Tak różne ścieżki, tak różne potrzeby, dążenia, aspiracje.  
On, artystyczny. Bezczelnie bezpośrednia inicjatywa, niewymuszona samczość. 
On, intelektualny. Słowa, którymi zdejmuje płaszcz, rękawiczki, pończochy.

Żadnego z nich nie ma już w moim życiu.

Czasem któryś wróci, zupełnie przypadkiem, zupełnie na chwilę. Zbędnik, upchany gdzieś w pamięci pomiędzy klasówki z biologii a seans „Tam, gdzie rosną poziomki”. Ta sama waluta.


I gdy mignie na chwilę, pojawia się błogość. Że jestem tu, gdzie jestem. Bez nich. Z Nim, w drugiej znanej mi porze roku.




sobota, 21 listopada 2015

Wszystko polega na... wypowiedzeniu

Powiedzmy, że nie lubię malarstwa Rubensa. Nie lubię nie dlatego, że nie podoba mi się jego technika malarska, lecz dlatego, że nie przepadam za otyłymi kobietami. Z tego powodu mam zamiar przed Ermitażem i Prado skrzykiwać zwolenników zdrowego trybu życia i protestować przeciwko promowanu otyłości. Napiszę interpelację, petycję, pójdę w marszu, zablokuję wejście do Luwru. Podejrzewam, że gdybym faktycznie uskuteczniła te plany, większość osób uznałaby, że mój problem z dorobkiem artystycznym Rubensa nie tkwi w twórczości tego malarza, tylko we mnie. Dlaczego zatem tak się nie dzieje, gdy mówimy o współczesnym teatrze?

Jest całkowicie zrozumiałe i naturalne, że ludzie różnią się między sobą, zwłaszcza jeśli chodzi o gusta. Jeden woli poezję śpiewaną, drugi death metal. Jednego urzekają krasnale ogrodowe, inny preferuje japońską ascezę. To że nie odpowiada mi wrażliwość twórcza pewnych artystów nie oznacza, że chciałabym ich zakneblować i pozbawić możliwości działania. Wręcz przeciwnie, uważam, że bez ich artystycznej perspektywy polski teatr byłby uboższy i monotonny. Nie przepadam za sztukami, które lekceważą oryginalny tekst, ani za takimi, które skupiają się za bardzo tylko na jednym elemencie ludzkiej egzystencji, jakim są erekcje i orgazmy. Wiem jednak, że jest wiele osób, dla których taki teatr jest odpowiedzią na ich estetyczne potrzeby.

Właściwie rozumiana wolność nigdy nie jest zagrożeniem, lecz nadzieją. Kto się boi wolności? No kto?

piątek, 20 listopada 2015

Beneficja i haremy

Już nie jesień, ale jeszcze nie zima. Martwica. Śladów minionego życia szukam w orzechach włoskich i zupie ogórkowej. Nie umiem pojąć tego, że życie powstaje w tak prosty sposób. Na poziomie biologii wszystko jest – prawie – jasne, uzasadnione, mające sens. Jednak z poziomu partycypanta jest to cud. Moja zupa ogórkowa jest cudem. Każda marchewka, ziemniak, ogórek i por, pływające w bulgoczącej wodzie, są strzelistym aktem życia. Z ich życia bierze się moje. Uśmiecham się do pietruszki, dziękując za jej uprzejmą hojność – jest smaczna, zdrowa, pełna niesamowitego, upajającego aromatu. Jedno nasionko, trochę ziemi, słońca, wody i oto jest. Bujny, twardy, chrupiący korzeń oraz fryzura, której nie powstydziłaby się Tina Turner.  


Tysiące kształtów, smaków, zapachów. Jak rzadko jestem wdzięczna gruszce za jej ściekający po palcach słodki lepki sok, burakowi za bezwstydne, burdelowe zaproszenie do rozkoszy, cebuli za nieintencjonalnie (lub wręcz przeciwnie, kto ją tam wie) wzruszającą nagość! Moja sułtańska mość zbyt rzadko spogląda na swoje metresy z czułością. Ale w końcu przychodzi listopadowy wieczór, pojawia się ona i przywraca porządek natury. Dziękuję ci, zupo ogórkowa.  

sobota, 31 października 2015

Marcin znalazł tylko liścia pół

Złote liście spadają z drzew. Dzieci liście zbierają na wu-ef.

Tak, to zdecydowanie moja ulubiona piosenka każdej jesieni.

A moim ulubionym wierszem obecnej jesieni jest ten autorstwa Bobika.

W kaloryferach znów poświsty


Niechętnie rusza glista w dzień mglisty


Liściom zaś wątek decyzji rwie się


Opaść, Nie opaść? Tak, to już jesień.


środa, 16 września 2015

Prawo do lęku

Czy człowiek ma prawo się bać? Pytanie to tylko na pozór wydaje się całkowicie bezsensowne. Warto zadać kilka kolejnych.

Czy można zawsze mówić, że strach jest nieuzasadniony? Czy można twierdzić, że lęk idzie zawsze w parze z ignorancją, gdyż boimy się tego, czego nie znamy i czego nie rozumiemy? Czy ludzie racjonalni, otwarci i ufni nigdy się nie boją?

Pewne lęki można zracjonalizować. Można przestać bać się ciemności, można oswoić lęk przed pająkami, wysokością itp. Są jednak takie obawy, które właśnie pojawiają się w wyniku racjonalizacji, uwzględniającej suche fakty oraz pewne mechanizmy i prawidłowości, biologiczne, ideologiczne, psychologiczne. Gdy dostrzegamy zagrożenie nie dlatego, że nie rozumiemy, lecz dlatego, że rozumiemy aż zanadto. Czy wówczas ten, który się nie boi, ma prawo do szydzenia z tego, kto się boi? 

Są rzeczy na niebie i ziemi, które się nie śniły filozofom. Śniły się natomiast zwykłym ludziom, którzy po takim śnie budzili się zlani potem, z kołaczącym sercem i dławiącym poczuciem niemocy. Lub nie budzili się w ogóle.

piątek, 28 sierpnia 2015

niedziela, 16 sierpnia 2015

Nie ma mnie tu

Wystarczy się mocno skupić, a rudość przeniknie w zieleń. Zatopić się tak, że żadne chytre oczy nie dostrzegą. I zapomną, że kiedykolwiek był, że była, że byłam.


Zwiedzić duchem na przełaj zieleń samą w sobie.


W tę zieleń, w tę zieleń!


czwartek, 2 kwietnia 2015

Reinkarnacja

Czy mieliście kiedyś tak, że zasuwaliście przez kilka miesięcy jak motorek po kilkanaście godzin dziennie, z przerwą na siku i jedzenie, podpierając się nosem, wypruwając sobie wszystkie żyły i flaki jednocześnie, a w momencie, kiedy ktoś zobaczył efekt waszych starań i z uśmiechem powiedział "dobra robota" - czy w takiej chwili zamiast powiedzieć "wuuuut?", wy z podobnym uśmiechem zadeklarowaliście, że wykonacie drugą taką pracę w o połowę mniejszym czasie?

Tak, w poprzednim wcieleniu byłam aportującym pieskiem.

sobota, 28 marca 2015

Panoptykon

Tak mi jakoś nieswojo.

Siedzę sama, pochylona nad starannie wykreślonym ludzkim sercem tłumaczeniem. Tłumaczeniem się. Tłumaczeniem świata. Tylko ja i tekst. I rękawiczki.

Oprócz własnego oddechu słyszę oddech bibliotekarza i szelest kart. Jesteśmy tu we dwoje, czwartą godzinę razem. Ja patrzę w wolumin, on patrzy na mnie. Na nas patrzy oko kamery.

Czuję, że pończochy mi się trochę przekręciły i chciałabym je lekko poprawić, nie odrywając się od liter przede mną, ale nie mogę, bo oni patrzą. Wstaję, zgłaszam, że wychodzę na chwilę.

W piątej godzinie przychodzi pani bibliotekarz. Zaczyna szeptać mojemu wojeryście jakieś historie z zaplecza, w jej zniżonym głosie słyszę zaangażowanie, pewien oświecony ton w stylu „oni to, oni tamto, a my?”. Nie mogę się skupić, bo szept wcale nie oznacza ciszy, o którą prosi napis na drzwiach czytelni. Spoglądam z dość dużą pretensją na rozmówców, mając nadzieję, że przywołam ich do porządku, że się zreflektują. Niezrażeni dyskutują, jakby musieli wypluć z siebie setki, tysiące zupełnie niepotrzebnych, ale dławiących ich od kilku samotnych godzin, słów i myśli.

Odarta z resztek intymności lektura stoi i trzęsie się z poczucia niemocy.

Przyszłam tylko poczytać. Nie ukraść, nie poplamić, nie wyrwać, nie sfotografować, nie obślinić. Jestem kimś, kto nie zrobiłby krzywdy nawet małej broszurce, a co dopiero wielkiemu tomiszczu. Wśród tysiąca sprawiedliwych znaleźć się może ten jeden, z powodu którego wszyscy musimy być traktowani jak potencjalni złodzieje i wandale. Nie mam o to żalu, rozumiem, że z jego powodu wszyscy musimy mieć ograniczone resztki wolności. Przykro mi tylko, że w tej filii Królestwa Podejrzliwości nie mogę liczyć na drobny komfort skupienia.

środa, 4 marca 2015

Coś, jak liryzm, struna brzękła

Wyglądam przez okno sali, w której bez mała sto lat temu Wyspiański zobaczył polskie dzieje. 

Sama sala jest nieduża, jak oni wszyscy się tam pomieścili? Podłoga w jednym miejscu niemile trzeszczy, ale nie mogę się powstrzymać i depcę zawzięcie tę biedną skrzeczącą deskę. Przeciągły zachrypnięty pisk, który wydaje, odbieram jako sygnał, że dawno jej nie wymieniano, więc trochę się nakręcam – pamięta ona może uderzenia obcasów (trza być w butach na weselu), brzęk rozbijanego szkła, przesuwane nóżki stołów? Naiwne odpytywanie niemych świadków historii.



A przecież wiem, że w tym domu żyło jeszcze kilka pokoleń rodzin Tetmajerów i Rydlów - mogli wymienić podłogę, mogli wymienić framugi okien, tak jak dobudowali całą nową część domu.

To, co mnie najbardziej zastanowiło, a z czego nie do końca zdawałam sobie sprawę, to fakt, że Rydlówka jest dalej niż myślałam. Idę i myślę, że tak, tędy jechali powozami, było już zimno, szybko robiło się ciemno, trzeba było się wspinać pod górę, konie się pewnie męczyły, bo to i wysoko, i obfity ładunek, i daleko. Koła powozów grzęzły w wiejskich błotnistych dróżkach, pasażerowie otulali się pledami, w brzuchach burczało, bo cały dzień karnie czekały na weselną wyżerkę. Trzęsło nimi? Pewnie, że trzęsło. Kości czuły każdą nierówność drogi, ale co tam – w tańcach weselnych o wszystkim zapomniały (jeden melodyjny szum i rumot tupotających tancerzy, co się tam kręcą w zbitej masie).

Przyglądam się wiszącym na ścianach zdjęciom sprzed dziesiątków lat. Widzę to, co znam z moich dziecinnych wsi. Dom tonie w zieleni krzewów i drzew. Ludzie pozujący do zdjęcia są elementem snutej na nim narracji, nie jego centrum. Tak szybko się to zmieniło, człowiek uwierzył, że na pierwszym planie ma być on i jego opowieść.


Za oknem brak chochoła (sad, a na deszczu i słocie krzew, otulony w słomę, w zimową ochronę okryty), lecz mimo to chcę wierzyć, że Wyspiański widział to, co ja widzę.





Patrzę przez okno na suche wiechcie krzewów, czekających na wiosnę. I nie zapominam. Nie chciałabym zapomnieć. 

piątek, 27 lutego 2015

Moody river more deadly

...than the vainest knife.


W rzekach, a może raczej w moim stosunku do nich, jest coś niepokojącego. Szlachetne, życiodajne, niewzruszone. Nieodgadnione, mroczne, złudne. Migotliwe, dobre, chłodne. Posępne, agresywne, demoniczne.


Boję się ich, czczę z uniżonością, wymawiam im od najgorszych. Ich wyniosła obojętność w stosunku do mojej mieszaniny lęku i fascynacji niesie mi ulgę i torturę zarazem. Wpatrywanie się w toń rzeki to jedyny sport ekstremalny, jaki uprawiam. Niezdrowe podniecenie, balansowanie na granicy, wilgotne dłonie. Czasem słyszę, że mnie woła, że zaprasza, chce mnie przytulić i dać ukojenie. 

Mało jej, chciwej wywłoce. Nie tym razem, rozumiesz? I nie ze mną. 

poniedziałek, 23 lutego 2015

Dziecko

Patrzę na nią. Ma cztery lata, rumianą buzię, jest bardzo energiczna i wrażliwa.

Radość życia wyraża głośno i ekspresyjnie. Zawsze taka była, nawet jako niemowlę – zanosiła się śmiechem i piszczała ze szczęścia, zwłaszcza przy największych, najbardziej absurdalnych wygłupach.

Chciałabym, żeby lubiła gry, które jej proponuję, i szybko łapała ich zasady. Żeby cieszyła ją muzyka, żeby lubiła ze mną tańczyć i bawić się w rymowanki.

Ona woli zabawę w chowanego, berka, taranowanie i pojedynki na miny.

Dlaczego miałaby dostosowywać się do moich oczekiwań? Czy czas zabawy nie jest dla niej czasem świętym, w którym to ona ma się dobrze bawić, a nie ja?

W tej całej naszej relacji, z której sama czerpię coraz więcej przyjemności, bo dogadujemy się coraz lepiej, najbardziej zaskoczyło mnie to, że to ja jestem tym dorosłym. Że coś się bezpowrotnie skończyło. Że nie przynależę do tego świata, który ciągle tkwi w mojej głowie jako jedyny i rzeczywisty.

Poczucie niepowetowanej straty, które na co dzień nie dominuje, bo wszystko wokół jest ważniejsze, w zabawach z dzieckiem z całą wyrazistością staje mi przed oczyma i mówi „jestem”.

Chowam twarz w dłonie, nie widać mnie, jestem pewna, że zaraz odejdzie.

środa, 11 lutego 2015

Bird is the word

Mam to za sobą.

Seans tegorocznego faworyta do Oscara, czyli filmu„Birdman” Iñarritu.


Nie jestem krytykiem filmowym, więc moja opinia nie jest merytoryczna i pewnie ekipa odpowiedzialna za ten Gniot Roku chętnie powiedziałaby do mnie to, co mówi bohater Michaela Keatona do surowej recenzentki teatralnej, ale co mi tam.

Film przypomina mi przelewanie z pustego w próżne. Fabuła, motywacje bohaterów, ich sylwetki itd. – wszystko to jest papierowe, jednowymiarowe i bardzo oczywiste. Reżyser ma nadzieje, że te olbrzymie niedostatki pokryje kunsztowną reżyserią, ale to forma bez treści (i między nami mówiąc, nie aż tak kunsztowna).

Przed seansem przeczytałam kilka pochlebnych recenzji – ludzie pieją z zachwytu, mówią o głębi, odwadze i prawdzie w sztuce. Podkreślają znakomite kreacje aktorskie (wg mnie to jedna z najsłabszych ról Keatona; nie rozumiem, po jakiego grzyba reżyser kazał Naomi Watts całować się z kobietą – a nie, czekajcie, rozumiem! miało to służyć tylko przyciągnięciu uwagi, że niby film jest tak bezkompromisowy i nowoczesny, bo dla fabuły i nakreślenia postaci nie miało to zupełnie znaczenia; Emma Stone była absolutnie najgorsza – ciągle się wytrzeszczała i sepleniła, no i te odrosty!; postaci Amy Ryan i Zacha Galafianakisa – nieinteresujące wypełniacze; naprawdę przyjemnie się oglądało jedynie niezawodnego Edwarda Nortona, ale on – do czasu – miał najlepiej rozpisaną rolę).

Denerwowało mnie niemal wszystko – okropna muzyka (nieznośne jazzowe pierdy na perkusji), nachalny morał, oczywiste wskazówki dotyczące tego, w którą stronę to wszystko zmierza, scenariusz żywcem wyjęty z pamiętnika egzaltowanej licealistki (Coehlo zmieszany z Schopenhauerem, przy mądrościach dotyczących historii ludzkości dyskretnie puściłam pawia w golf). Traktowanie odbiorców jak idiotów. Pretensjonalność, która mówi: jeśli ci się nie podoba, to znaczy, że nie rozumiesz. Wydmuszki, skorupki, krakowski Szkieletor.

No i oczywiście – crème de la crème: nachalny onanizm własnym artystycznym światkiem, w którym caeca est Fortuna. Obłudne to, cyniczne i narcystyczne.

Ps. W ramach tzw. advocemu, wątpię, czy pan reżyser w ogóle by zrozumiał, o co się tu rozchodzi, nawet gdyby znał język polski:

sobota, 31 stycznia 2015

Less is more

Gdyby ktoś zapytał mnie, ile osób jest żywotnie zainteresowanych moją radosną gębą, odpowiedziałabym, że ich liczba nie przekracza liczby paluszków u jednej ręki.

Byłabym jednak w błędzie.

Na moim prywatnym, jednostkowym szczęściu zależy rzeszom osób, które robią wszystko, aby moje życie było lepsze i pełniejsze. Skroili idealne dla mnie majtasy, które sprawią, że w końcu osiągnę wymarzoną równowagę. Jedyne, co muszę zrobić, to KUPIĆ.

Kupić nowe ciuchy, by uwolnić siłę swojej kobiecości.
Kupić nowe auto, które zapewni bezpieczeństwo mojej rodzinie.
Kupić piwo, dzięki któremu mam przyjaciół.
Kupić bilety na zagraniczną podróż, bo życie polega na wyzwaniach.
Kupić łakocie, by pokazać dzieciom, że je kocham.
Kupić sos w proszku i mieć więcej czasu na swoje pasje.
Kupić buty do biegania, bo bieganie znaczy wolność.
Kupić smartfon, by móc oglądać śmieszne koty zawsze kiedy chcę.

Kupić leki, kupić telewizor, kupić kawę, kupić tusz do rzęs, kupić ubezpieczenie, kupić miłość, wolność, szczęście… Ile osób modli się słowami podobnej litanii do św. Mamony?

Dlaczego wraz ze wzrostem PKB wzrasta ilość sprzedawanego prozaku? Wyrobienie w ludziach nawyku, że na drodze do szczęścia ciągle im czegoś brakuje, skutkuje tym, że za każdym razem je inaczej definiują. Dzisiaj szczęściem jest 5 tys. na rękę, własne mieszkanie, łazienka z bidetem, prywatne przedszkole, nowa marynarka z wyższej półki. Jutro – 5 tys. to nie tak dużo, lepiej byłoby mieć 8, mieszkanie ma za mały balkon, zamiast łazienki lepszy jest salon kąpielowy, do przedszkola dojazd męczy, a do marynarki trzeba mieć jeszcze fajne gacie i koszulę. Mniej cieszy to, co jest, bardziej smuci to, co przechodzi koło nosa.

Nie czynię zarzutu reklamom, że ogłupiają i kreują sztuczne potrzeby, taka ich rola. Martwi mnie jedynie, że tyle osób ulega temu zaczadzeniu. Do tego stopnia, że określają się przez rzeczy, przez zakupy. Gdyby im zabrać te wszystkie przedmioty, którymi się otaczają, a które są im zupełnie zbędne, kim by byli, co by z nich zostało? 

piątek, 23 stycznia 2015

O Fortuna velut Luna statu variabilis

Znów halny.

Ja i moja migrena wybrałyśmy kiepskie miejsce do życia.

Jestem abstynentką, ale ciągle pod wpływem. Pod wpływem wiatru z gór, pod wpływem cyklu księżycowego, pod wpływem frontów atmosferycznych. Jestem bezbronna, podatna. Nie mam jak się chronić.

Pewnie gdybym wyprowadziła się nad piaszczystą plażę, problem rozsadzającego bólu głowy majaczyłby w odległych wspomnieniach. Ale może to pozory – żyłam dłuższy czas w innym niż obecnie miejscu i tam również migrena była wiernym mi druhem. Poza tym zmienność Księżyca jest jedną z najtrwalszych rzeczy, jakie znam, więc czy na Barbadosie, czy na Wyspach Owczych, czy na Sumatrze zapewne wciąż smyrałby mnie swoją pyzatą buzią, karmił rogalikiem i odwracał się plecami strzelając focha.

Halny jest jednak sukinsynem jakich mało. To, co zrobił w Tatrach ponad rok temu, to poważne przegięcie. Ludzie, którzy się na temacie znają, mówią, że tak się zdarza, że kiedyś wszystko wróci do równowagi, ale gdy patrzę np. na to:




myślę sobie, że skoro potężna husaria drzew nie dała mu odporu, to jak ja, 50 kg kości, skóry i mięsa, mam się z nim mierzyć?  

niedziela, 18 stycznia 2015

Plusy dodatnie

Jaki zawód wybrać, aby nie zwariować? – zapytuje tytuł galerii zdjęć na jednej z odwiedzanych przeze mnie stron. Nie klikam, bo znam odpowiedź. Zawód miłosny, rzecz jasna.

To jeden z tych zawodów, który, jeśli przeżyty za smarka, pozwala na wybranie tego, czym człowiek może się stać – czy kapuścianym głąbem, który będzie obwiniał o całe zło tego świata spisek różokrzyżowców nie widząc w sobie ni grama intelektualnego i emocjonalnego obwiesiostwa, czy też trzciną myślącą, wykorzystującą okazję do charakterologicznej angiografii, odnajdującą we własnych trzewiach spleen, który w umiarkowanej dawce pięknie szlifuje to, co najlepsze w naszym gatunku – zrozumienie, współczucie, refleksję.

Zawód miłosny pozwala na oddzielenie ziarna od plew, czyli normalnych relacji międzyludzkich od romantyczno-destrukcyjnego wyrzygu, który oblepia ludzi co najmniej od czasów tego nygusa Wertera (a już na pewno od czasów czułostkowych pieni Briana Adamsa).

Ma on jeszcze tę wspaniałą cechę, że jego skutki są zazwyczaj tylko pozytywne dla każdej następnej relacji (chyba że wcześniej strzelimy sobie w łeb w poczuciu rozpaczy – nie polecam!). Wiemy dzięki niemu, że nie ma sensu rzucać się na stos, gdyż po każdej, nawet najciemniejszej nocy zawsze wychodzi słońce. A miłość znaczy życie, nie śmierć.

sobota, 17 stycznia 2015

I said you better run, run, run...

Nie cierpię biegać.

Nie przepadam za ludźmi, którzy uważają, że moja odmowa uczestniczenia w English Name Run czy Biegnij, Psiawólko oznacza że:
- nie udzielam się charytatywnie,
- jestem leniwa,
- nie uprawiam sportu w ogóle,
- jestem dziwna, bo teraz wszyscy biegają.

Gdzie mój duch współzawodnictwa? Czy nie rozumiem, że bieganie wyzwala w człowieku potencjał adoptowanego dziecka Herkulesa i Einsteina? Dlaczego sama siebie wykluczam? Czemu wybrałam niezdrowy tryb życia? (bo jak wiadomo jedyną alternatywą dla biegania jest popierdywanie w kanapę przed telewizorem)

Mam powyżej uszu ludzi, którzy biegają od dwóch lat, a wmawiają wszystkim wokół, że robili to całe życie (chyba po swojej chacie, bo na ulicach i w parkach widywałam zazwyczaj jedynie garstkę zapaleńców). Że dorobili do rytmicznego przebierania nogami i rękami całą filozofię życiową i uczynili z niej rodzaj gnozy, której niewtajemniczeni, posiadając rozumki wielkości przyrodzenia Adama H., nie pojmą. Że nagle objaśniają mi, co to znaczy walka z własnymi słabościami i ograniczeniami ciała (tak jakby poza bieganiem nie było sportów do uprawiania). Że wyskakują z hasłami rodem z Dantona o równości i braterstwie – w końcu w jednym rzędzie na starcie stoi i gruba ryba, i płotka, i wszyscy są szczęśliwi: ryba, bo snobuje się egalitarnie, i płotka, bo obok niej tłusty sum, szef w korpo, też ma krótkie majtki, a po skończonym biegu – czerwony rzucik na twarzy. A potem wszyscy wracają, jedni lexusem, inni tramwajem, do swoich ról.

Zatem biegajcie sobie ile chcecie, tylko nie wciskajcie na siłę innym swojego stylu życia, nie uważajcie się za lepszych, bo uprawiacie ten zacny olimpijski sport (na fatalnych nawierzchniach, zimą dodatkowo hiperwentylując okropne powietrze, ale to zupełnie nieistotny szczegół, wszak moda wymaga poświęceń), nie dzielcie świata na was – forpocztę nowego wspaniałego świata i nas – zacofanych i gnuśniejących nudziarzy.

Kilka lat temu był szał na taniec. Teraz ci sami ludzie przechwalają się swoimi wynikami na portalach społecznościowych i zgrywają ekspertów od fizjologii. Co będzie następne? Liczę na to, że w końcu pojawi się jakaś pożyteczna moda, np. życie w zgodzie z naturą – co poniekąd się już trochę tu i ówdzie przejawia, ale w bardzo pokracznej i zdeformowanej formie. No ale do tego jest potrzebna jest gruntowna zmiana myślenia, a nie tylko chwilowy trend. I niestety wymaga wyrzeczeń, na co jeszcze naszego żarłocznego i sobiepańskiego społeczeństwa chyba nie stać.

wtorek, 13 stycznia 2015

Bo starzy są tu na tej ziemi

…jak grosz, co wyszedł już z obiegu – pisał nieodżałowany Franz, któremu nie udało się dożyć nawet średniowiecznej starości. Nie mógł być w tych słowach bardziej nowoczesny.

Bo w nowoczesności nie ma miejsca dla starszych ludzi. Nie ma miejsca na starość, samotność, zniedołężnienie. Nowoczesność tworzą młodzi i nowoczesność kieruje swoją ofertę w stronę młodych. Witalność, jurność, hałas – inny Franz, dionizyjski, zacierałby ręce z uciechy, gdyby nie fakt, że śmierć ima się także i nadludzi.  

Oferta. Jeśli nie mogę Twojej osoby przetopić na dodatkowe zera na moim koncie, jesteś mi ciężarem, zbędnikiem. Pogorszenie się wzroku to jeden z obowiązujących punktów wycieczki do zajazdu Starość, ale najbardziej krótkowzroczni są ci, którzy myślą, że temat ich nie dotyczy, czyli obecni adresaci oferty.

Starszym osobom nie należy się nic od świata. Nie mogą głośno cierpieć (w mojej przychodni jest nawet wywieszona obraźliwa Pseudo-Szymborska, na szczęście na tyle małymi literkami, że główni odbiorcy nie mają możliwości jej przeczytać). Nie mogą odpocząć (babcia musi się zająć wnukami, a dziadek… yyy, od czego właściwie jest dziadek?). Nie mogą mieć swoich przyzwyczajeń, swojego oglądu świata, w którym wyrośli (ciem-no-gród!). Nie mają dla siebie programów w telewizji (polskie nieśmieszne kabarety mówiące językiem będącym niestrawną mieszanką durnowatych reklam – ma być szybko, nieco wulgarnie i koniecznie cool – oraz Świata według Kiepskich). Są obiektem drwin (klepiące różańce moherowe berety pchające się w komunikacji miejskiej, zajmujące kolejki do lekarza, głośno komentujące zachowania młodych). Obciążają NFZ i ZUS.

Fajny dziadek i fajna babcia to ci, którzy umieją posługiwać się Internetem i  kijkami do nordic walking. Niefajny dziadek i niefajna babcia to ci, których nie stać na dostęp do sieci i którym wypada jedzenie z buzi.

Jest jedno miejsce, które pozwala starszym osobom poczuć się dobrze, poczuć jak u siebie, poczuć się zrozumianym i wysłuchanym. Miejsce, w którym nikt się nie wyśmiewa z ich spojrzenia na świat, które basuje ich rozpaczy, wykluczeniu i samotności, dając złudne poczucie bezpiecznej przystani. Mam na myśli oczywiście jedno ogólnopolskie medium, które przygarnia wszystkich tych, którym współczesny świat mówi: „Nie nadążasz? To wysiadaj!”. Olbrzymia większość starszych ludzi jest skazana na RM, bo tam się czują dobrze, swojsko. Nikt im nie każe zmieniać swoich przyzwyczajeń. Mogą zaspokajać swoje potrzeby duchowe (które z wiekiem się pogłębiają z powodów czysto eschatologicznych), z których nikt nie drwi ani ich nie ocenia. Prowadzący mówią wyraźnie i wolno, znane i miłe dla ucha piosenki brzmią w zwyczajnych aranżacjach. Rozmówcy są dostępni – czasem to jedyne miejsce, w którym starsi ludzie mogą powiedzieć, co im leży na sercu, bo w życiu codziennym często zostawieni są sami sobie – wszak młodzi nie będą się wdawać w dyskusje z przeterminowanymi poglądami ani nie będą wysłuchiwać narzekań, które tak pasują do ich życia, jak różowe ściany do ich mieszkań w stylu skandynawskim.

Gdyby np. media publiczne zaoferowały coś starszym osobom, nie musieliby oni szukać zrozumienia tam, gdzie w gruncie rzeczy są wykorzystywani, tylko w subtelny sposób. Chciałabym, aby ludzie związani ze światem mediów (prasa, telewizja, radio) zastanowili się, co zaproponowali osobom starszym. Dlaczego o nich zapomnieliście? Dlaczego starsi ludzi obecni są w mediach jedynie w Sprawie dla reportera czy Fakcie, gdzie się żeruje na ich nieszczęściu, pogłębiając poczucie frustracji i wykluczenia? Popchnęliście ich w ręce Ojca Dyrektora, by potem narzekać, że starzy są niereformowalnym zaściankiem. Co zrobiliście, by to zmienić? 


piątek, 9 stycznia 2015

Duelos y quebrantos

Wszyscy piszą o Francji i górnikach, więc i ja zabiorę głos w sprawie sztuk wizualnych. Pies jestem na teatr i operę, choć ostatnio rzadziej bywam, więcej oglądam. I im więcej oglądam, tym bardziej się dziwię, tym mniej rozumiem.

Zastanawiam się, czy problem leży we mnie, bo jestem po prostu za mało wrażliwa i zbyt głupia, czy może to sztuka współczesna zbyt mocno stara się przekazywać poszarpaną i niespójną rzeczywistość. A skoro rzeczywistość jest bezczelna, frenetyczna, zindywidualizowana i niestabilna, to taka też powinna być sztuka, która ją naśladuje? Nie wiem, ale mam przekonanie, że nie ma nic złego w tzw. przekraczaniu barier i przełamywaniu schematów, pod warunkiem, że czemuś to służy, a nie jest tylko ekspresją twórcy. Evviva l’arte? To już było, w dodatku się nieco skompromitowało. Jeśli miałabym być obserwatorem, świadkiem czy nawet – jak chce sztuka współczesna – uczestnikiem aktu artystycznego, który poza wybebeszeniem „ja”  jego twórcy nie ma mi nic do zaoferowania – w porządku, nie mam nic przeciwko. Pod warunkiem, że to nie ja płacę, tylko mi płaci ten, kto leży na kozetce. W przeciwnym bowiem razie musze być darmowym psychologiem wsłuchującym się w niekoherentny potok myśli zmierzających donikąd.

Nie zrozumcie mnie źle. Daleko mi do pragmatycznego spojrzenia na sztukę. Nie żądam, aby za pośrednictwem poezji można było pozamiatać chawirę, nie chcę gotować zupy na filmach, a zamiast rajtek nosić instalacje. Chciałabym jednak, aby dzięki sztuce coś się we mnie zmieniało, żeby perspektywa, z której patrzę na świat, przesunęła się choćby o milimetr. Żebym nie musiała czytać obszernych wyjaśnień twórcy, co też miał na myśli, bo skoro nie umiał tego przekazać, to po co mi potem jego wyjaśnienia? Chyba na tym właśnie to polega – na umiejętności wyrażenia. Sztuka ma prawo pozbawiać mnie dobrej samooceny, świdrować w uszach krzykiem, koić, wnerwiać, łaskotać… Tylko, na litość boską, niech nie nudzi!

Nowocześni twórcy, którzy wespół z zaangażowanymi krytykami tworzą długie listy przypisów do swoich dzieł, lubią podkreślać, że uderzają w „zastany mieszczański porządek” (pamiętacie szaloną Julkę z „W sieci” Kisielewskiego?). Uderzajcie, w co chcecie, tylko róbcie to dobrze. Nie wystarczy pomachać ze sceny fallusem (było to może szokujące jakieś pół wieku temu, obecnie dostęp do całej palety rozmaitych penisów to 2-3 kliknięcia), dodać jako podkład współczesną muzykę rozrywkową, rzucić kilka przekleństw i uważać, że się tak pięknie dźga mieszczańską poprawność, bo ona – oprócz was – nikogo nie grzeje , ani nie ziębi. Wyimaginowany wróg, konstrukt, którego nie ma. Walka z nim to donkiszoteria, trochę śmieszna, ale bardziej tragiczna. Oh, wait, a może to jest ta właściwa narracja, którą chcecie prowadzić?

czwartek, 8 stycznia 2015

Jak zwarzone róże

Jest coś samotnego w zimie. Może to introwertyczna monochromatyczność krajobrazu, skłaniająca do poszukiwań wewnątrz, a nie wokół. A może to pustka parków? Ślady na śniegu pozwalają na zidentyfikowanie śmiałków, którzy wybrali się na wyprawę poza ciepły koc i papcie. Lub którzy poszli szukać samotności.

Oczywiście zima w mieście ma więcej z wysypiska solnego błota, niż z uśpionej pod białą kołdrą dzieciny. Ale zdarzają się enklawy, do których przywieram z nie do końca dla mnie wytłumaczalnym pomieszaniem fascynacji i kontemplacji, ocierającej się o zmurszałe otępienie:



Wiem, że zima jest okrutna, że zmusza do walki o przetrwanie, a zachwyty nad równiutkimi czapami śniegu czy piruetami płatków są dość infantylne. Nic na to jednak nie poradzę, że potrzebuję czasem zmarzniętych policzków.

A może to skowyt – niemy, bo zima wymaga ciszy – za czymś bezpowrotnie utraconym? Za utraconą niewinnością/naiwnością? Za czymś, co było jasne i czyste, i moje?

wtorek, 6 stycznia 2015

Niech jabłka sypią się śliczne

Im jestem starsza, tym trudniej przychodzi mi zaspokojenie. Wbrew pozorom, nie potrzebuję silniejszych bodźców, lecz właśnie subtelnego smyrania, które czyni całą tę zabawę jeszcze bardziej podniecającą.

Kiedyś wrażenie robił na mnie np. „Kalkwerk” Lupy i „Głód” Hamsuna. Potrzebowałam czegoś, co smagałoby mnie raz po raz po nagim, rozedrganym ciele. Teraz wystarczą mi drapiące wełniane skarpety, które wytrącą mnie z poczucia pełnego komfortu i przytulności, takie jak te:

Maryjo czysta, błogosław tej, 
Co w miłosierdzie nie wierzy. 
Niech jasna twoja strudzona dłoń 
Smutki jej wszystkie uśmierzy. 
Pod twoją ręką niechaj płacze lżej.

Na wigilijny ześlij jej stół
Zielone drzewko magiczne,
Niech, gdy go dotknie, słyszy gwar pszczół,
Niech jabłka sypią się śliczne.
A zamiast świec daj gwiazdę mroźnych pól.

Przyprowadź blisko pochód białych gór, 
Niechaj w jej okno świecą. 
Astrologowie z Chaldei, z Ur, 
Pamięć złych lat niech uleczą. 
Zmarli poeci niechaj dotkną strun 
Samotnej zanucą kolędę.

[Czesław Miłosz, Modlitwa wigilijna]

Sztuka nie zawsze musi iść w parze z litością i trwogą. Pierwszy raz zdałam sobie z tego sprawę podczas tego seansu, kiedy zamiast dokopywać się do pokładów współczucia i empatii zrozumiałam, że owo dzieło ostentacyjnie szantażuje mnie emocjonalnie. Od tej pory zaczęłam czuć wstręt do tych, którzy obliczają swoją sztukę na tani efekt. W konsekwencji wychodzę czasem na nieczułą królowę śniegu, której nie wzruszają łzawe hollywoodzkie historie, pompatyczne i pretensjonalne banały czy cienkie melodramaty.

Nie ma zatem tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nawet najlichszy twór może się przysłużyć czemuś dobremu. Nie wiem, wprawdzie, czemu przysłuży mi się ten potworek, z winy którego utraciłam bezpowrotnie kilka godzin mojego życia, ale cierpliwie czekam na plon.