piątek, 9 stycznia 2015

Duelos y quebrantos

Wszyscy piszą o Francji i górnikach, więc i ja zabiorę głos w sprawie sztuk wizualnych. Pies jestem na teatr i operę, choć ostatnio rzadziej bywam, więcej oglądam. I im więcej oglądam, tym bardziej się dziwię, tym mniej rozumiem.

Zastanawiam się, czy problem leży we mnie, bo jestem po prostu za mało wrażliwa i zbyt głupia, czy może to sztuka współczesna zbyt mocno stara się przekazywać poszarpaną i niespójną rzeczywistość. A skoro rzeczywistość jest bezczelna, frenetyczna, zindywidualizowana i niestabilna, to taka też powinna być sztuka, która ją naśladuje? Nie wiem, ale mam przekonanie, że nie ma nic złego w tzw. przekraczaniu barier i przełamywaniu schematów, pod warunkiem, że czemuś to służy, a nie jest tylko ekspresją twórcy. Evviva l’arte? To już było, w dodatku się nieco skompromitowało. Jeśli miałabym być obserwatorem, świadkiem czy nawet – jak chce sztuka współczesna – uczestnikiem aktu artystycznego, który poza wybebeszeniem „ja”  jego twórcy nie ma mi nic do zaoferowania – w porządku, nie mam nic przeciwko. Pod warunkiem, że to nie ja płacę, tylko mi płaci ten, kto leży na kozetce. W przeciwnym bowiem razie musze być darmowym psychologiem wsłuchującym się w niekoherentny potok myśli zmierzających donikąd.

Nie zrozumcie mnie źle. Daleko mi do pragmatycznego spojrzenia na sztukę. Nie żądam, aby za pośrednictwem poezji można było pozamiatać chawirę, nie chcę gotować zupy na filmach, a zamiast rajtek nosić instalacje. Chciałabym jednak, aby dzięki sztuce coś się we mnie zmieniało, żeby perspektywa, z której patrzę na świat, przesunęła się choćby o milimetr. Żebym nie musiała czytać obszernych wyjaśnień twórcy, co też miał na myśli, bo skoro nie umiał tego przekazać, to po co mi potem jego wyjaśnienia? Chyba na tym właśnie to polega – na umiejętności wyrażenia. Sztuka ma prawo pozbawiać mnie dobrej samooceny, świdrować w uszach krzykiem, koić, wnerwiać, łaskotać… Tylko, na litość boską, niech nie nudzi!

Nowocześni twórcy, którzy wespół z zaangażowanymi krytykami tworzą długie listy przypisów do swoich dzieł, lubią podkreślać, że uderzają w „zastany mieszczański porządek” (pamiętacie szaloną Julkę z „W sieci” Kisielewskiego?). Uderzajcie, w co chcecie, tylko róbcie to dobrze. Nie wystarczy pomachać ze sceny fallusem (było to może szokujące jakieś pół wieku temu, obecnie dostęp do całej palety rozmaitych penisów to 2-3 kliknięcia), dodać jako podkład współczesną muzykę rozrywkową, rzucić kilka przekleństw i uważać, że się tak pięknie dźga mieszczańską poprawność, bo ona – oprócz was – nikogo nie grzeje , ani nie ziębi. Wyimaginowany wróg, konstrukt, którego nie ma. Walka z nim to donkiszoteria, trochę śmieszna, ale bardziej tragiczna. Oh, wait, a może to jest ta właściwa narracja, którą chcecie prowadzić?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz