Wszyscy piszą o Francji i
górnikach, więc i ja zabiorę głos w sprawie sztuk wizualnych. Pies jestem na
teatr i operę, choć ostatnio rzadziej bywam, więcej oglądam. I im więcej
oglądam, tym bardziej się dziwię, tym mniej rozumiem.
Zastanawiam się, czy
problem leży we mnie, bo jestem po prostu za mało wrażliwa i zbyt głupia, czy
może to sztuka współczesna zbyt mocno stara się przekazywać poszarpaną i
niespójną rzeczywistość. A skoro rzeczywistość jest bezczelna, frenetyczna,
zindywidualizowana i niestabilna, to taka też powinna być sztuka, która ją
naśladuje? Nie wiem, ale mam przekonanie, że nie ma nic złego w tzw.
przekraczaniu barier i przełamywaniu schematów, pod warunkiem, że czemuś to
służy, a nie jest tylko ekspresją twórcy. Evviva l’arte? To już było, w dodatku
się nieco skompromitowało. Jeśli miałabym być obserwatorem, świadkiem czy nawet
– jak chce sztuka współczesna – uczestnikiem aktu artystycznego, który poza
wybebeszeniem „ja” jego twórcy nie ma mi
nic do zaoferowania – w porządku, nie mam nic przeciwko. Pod warunkiem, że to
nie ja płacę, tylko mi płaci ten, kto leży na kozetce. W przeciwnym bowiem
razie musze być darmowym psychologiem wsłuchującym się w niekoherentny potok
myśli zmierzających donikąd.
Nie zrozumcie mnie źle.
Daleko mi do pragmatycznego spojrzenia na sztukę. Nie żądam, aby za
pośrednictwem poezji można było pozamiatać chawirę, nie chcę gotować zupy na filmach,
a zamiast rajtek nosić instalacje. Chciałabym jednak, aby dzięki sztuce coś się
we mnie zmieniało, żeby perspektywa, z której patrzę na świat, przesunęła się
choćby o milimetr. Żebym nie musiała czytać obszernych wyjaśnień twórcy, co też
miał na myśli, bo skoro nie umiał tego przekazać, to po co mi potem jego
wyjaśnienia? Chyba na tym właśnie to polega – na umiejętności wyrażenia. Sztuka
ma prawo pozbawiać mnie dobrej samooceny, świdrować w uszach krzykiem, koić,
wnerwiać, łaskotać… Tylko, na litość boską, niech nie nudzi!
Nowocześni twórcy, którzy
wespół z zaangażowanymi krytykami tworzą długie listy przypisów do swoich dzieł,
lubią podkreślać, że uderzają w „zastany mieszczański porządek” (pamiętacie
szaloną Julkę z „W sieci” Kisielewskiego?). Uderzajcie, w co chcecie, tylko
róbcie to dobrze. Nie wystarczy pomachać ze sceny fallusem (było to może
szokujące jakieś pół wieku temu, obecnie dostęp do całej palety rozmaitych
penisów to 2-3 kliknięcia), dodać jako podkład współczesną muzykę rozrywkową,
rzucić kilka przekleństw i uważać, że się tak pięknie dźga mieszczańską
poprawność, bo ona – oprócz was – nikogo nie grzeje , ani nie ziębi. Wyimaginowany
wróg, konstrukt, którego nie ma. Walka z nim to donkiszoteria, trochę śmieszna,
ale bardziej tragiczna. Oh, wait, a może to jest ta właściwa narracja, którą
chcecie prowadzić?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz