Jest coś samotnego w
zimie. Może to introwertyczna monochromatyczność krajobrazu, skłaniająca do
poszukiwań wewnątrz, a nie wokół. A może to pustka parków? Ślady na śniegu
pozwalają na zidentyfikowanie śmiałków, którzy wybrali się na wyprawę poza
ciepły koc i papcie. Lub którzy poszli szukać samotności.
Oczywiście zima w mieście
ma więcej z wysypiska solnego błota, niż z uśpionej pod białą kołdrą dzieciny.
Ale zdarzają się enklawy, do których przywieram z nie do końca dla mnie
wytłumaczalnym pomieszaniem fascynacji i kontemplacji, ocierającej się o zmurszałe otępienie:
Wiem, że zima jest
okrutna, że zmusza do walki o przetrwanie, a zachwyty nad równiutkimi czapami
śniegu czy piruetami płatków są dość infantylne. Nic na to jednak nie poradzę,
że potrzebuję czasem zmarzniętych policzków.
A może to skowyt – niemy,
bo zima wymaga ciszy – za czymś bezpowrotnie utraconym? Za utraconą
niewinnością/naiwnością? Za czymś, co było jasne i czyste, i moje?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz