czwartek, 8 stycznia 2015

Jak zwarzone róże

Jest coś samotnego w zimie. Może to introwertyczna monochromatyczność krajobrazu, skłaniająca do poszukiwań wewnątrz, a nie wokół. A może to pustka parków? Ślady na śniegu pozwalają na zidentyfikowanie śmiałków, którzy wybrali się na wyprawę poza ciepły koc i papcie. Lub którzy poszli szukać samotności.

Oczywiście zima w mieście ma więcej z wysypiska solnego błota, niż z uśpionej pod białą kołdrą dzieciny. Ale zdarzają się enklawy, do których przywieram z nie do końca dla mnie wytłumaczalnym pomieszaniem fascynacji i kontemplacji, ocierającej się o zmurszałe otępienie:



Wiem, że zima jest okrutna, że zmusza do walki o przetrwanie, a zachwyty nad równiutkimi czapami śniegu czy piruetami płatków są dość infantylne. Nic na to jednak nie poradzę, że potrzebuję czasem zmarzniętych policzków.

A może to skowyt – niemy, bo zima wymaga ciszy – za czymś bezpowrotnie utraconym? Za utraconą niewinnością/naiwnością? Za czymś, co było jasne i czyste, i moje?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz