środa, 23 listopada 2016

Lucy in the sky with diamonds

Zjadłam wczesny obiad i w oczekiwaniu na kolejną męczącą część dnia siedziałam na Plantach, zasysając kropelki słońca, które się rozlało nad miastem.

Taki poniedziałek, inny, a zarazem tak bliski. 






sobota, 25 czerwca 2016

Cielos y campos anudaban cadenas en mis manos

Nieba i pola zakuły w kajdany moje ręce.

Zaczytuję się ostatnio w Lorce. Nie wiem, czy to on, czy to ja, ale pasujemy do siebie, zwłaszcza dzisiaj. Podchodzi do mnie, obejmuje mnie lekko od tyłu i szepce słowa o gwiazdach w szronie, o girlandach werbeny, o smaku lawendy, żółci i mięty.

W ten skwar południa jego poezja jest dla mnie zanurzeniem stóp w chłodzie górskiej rzeki – daje przyjemność i ból. Zamknięta w miejskim betonie myślę tylko o tych niebach i polach.



czwartek, 23 czerwca 2016

Podroby i podróbki

Jak odzyskać spokój? Dlaczego w tym wszystkim, co mnie spotyka w dorosłości, jest taki ukryty, mięsisty strach trzepocący w trzewiach, jak strach zająca drżącego pod miedzą. Przez to nie robię nic na 100%. Może właśnie to nas, dorosłych, odróżnia od dzieci? Że zawsze sie boimy?

Gdy byłam dzieckiem, też miałam różne lęki – nie lubiłam zostawać sama, w szkole zaś bałam się szyderstwa i odrzucenia. Potem to zaakceptowałam jako część życia (choć nie bez bólu, zawsze mi towarzyszącego w takich chwilach). Obecnie boję się obnażenia. Jestem mistrzem uników – nie udzielam poważnych odpowiedzi, unikam wyrażania tego, co naprawdę myślę, nie przyznaję się do pasji i zainteresowań. Buduję sobie fasadę z rzeczy, które nie sa moje. Bezpieczniej dla mnie jest powiedzieć, że moim ulubionym filmem jest ten, który całkiem lubię, niż się obnażyć i powiedzieć tytuł tego oglądanego przynajmniej raz w miesiącu. Nie wiem, czy wiecie, o co mi chodzi, nie wiem, czy ja wiem, o co mi chodzi. Kto mnie zna? Czy ktokolwiek musi mnie w ogóle znać? Z jednej strony chciałabym, żeby inni mnie zobaczyli moimi oczami, zobaczyli to wszystko, co we mnie jest – bogate, pełne miłości i czyste. Z drugiej strony robię wszystko, by zaciemnić ten obraz, zniekształcić go, sporządzić falsyfikat i karmić nim wszystkich wokół. Za mało wiem, za mało umiem, nie mam nic do powiedzenia, co już nie zostało powiedziane. Dlaczego świat ma być zainteresowany tym, co roi się w mojej głowie? Spłaszczam się, ograniczam, limituję. Ktoś obok zarży z politowaniem „a cóż Ty takiego masz, dziewczyno, czego nie ma nikt inny, że tak usilnie to chronisz?” Tak, wiem, że nie jestem wyjątkowa, że ta tendencja do indywidualizacji jest śmieszna, zdaję sobie sprawę z mojego przeciętniactwa i normalności. Niemniej jednak wszystko, co mam, to ja sama, i nie umiem się tym do końca szczerze podzielić. Zbyt często, w czasach naiwności, dawałam z siebie za dużo, i wiem, jak to bolało. Teraz się bronię przed tym bólem. Bo jeśli zapraszam do swojego świata tych, którzy tego nie docenią i nie uszanują, muszę liczyć się z tym, że nie zawsze otrzymam pełną akceptację. Stąd obsesja anonimizacji, niewychylania, uników, stąd wycofanie, poza i pancerz, który ciąży mi coraz bardziej.


Taki potok myśli, taka letnia bujność traw.




poniedziałek, 16 maja 2016

How can you just leave?

Nawet obłoki ze zdjęcia Eshet mi go przypominają. Głupi, irracjonalny smuteczek.

Gdy tymczasem życie nie robi sobie nic ze śmierci i bezczelnie wybebesza się w wiosennych parkach i lasach, w śpiewie ptaków, w ogrodach, w jaskrawym, ostrym powietrzu, które wciągam niczym Eric Clapton kreskę kokainy – zachłannie i z pełną celebrą.

Chodzę, spaceruję, drepczę, snuję się, ale przede wszystkim łazikuję. Nie liczę kilometrów, nie interesują mnie trasy, byle przed siebie, byle do słońca i zieleni. Zostawiam za sobą ten cały tuman rzeczywistych i wydumanych problemów, tych lęków, zmęczenia, pytań o przyszłość, stresu, niedoczasu. Podnoszę wzrok, patrzę, jak od przejrzystego nieba odcina się gałąź jaworu. To moment tylko dla mnie, chwila, w której nie liczy się to, co było, ani to, co będzie. Nirwana. Faust. Banał.

No banał. Bo kogo nie zachwyca przyroda? Kto potrafi oprzeć się jej urokowi? Kto nawet przez chwilę nie zaduma się nad kołem, które niestrudzenie zatacza, i nie zacznie snuć filozoficznych rozważań z rodem z podręcznika dla przedszkolaków? Nie wiem, jak Wy, ale ja sobie nie umiem odmówić tej przyjemności.



Ps. Obcowanie z przyrodą ma też inny wymiar – o czym szerzej (i mądrzej) Darek.


poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Dieta wiejskiego dziecka

Ostatnio odtworzyłam w swojej głowie listę rzeczy, które żarłam jako dziecko (przedział wieku tak 5-9 lat) i nie wiem, czy wygląda ona zachęcająco. Oczywiście jadałam też zwyczajne posiłki i o nich głównie wiedzieli moi rodzice, natomiast poza zwyczajnym jedzeniem potrafiłam skosztować (lub nażreć się):

- morw - do tej pory to jeden z moich ulubionych owoców (hmm, jaki owoc nie jest moim ulubionym? Nie wiem, czy jest taki). Kocham zarówno białe jak i czarne. Nigdy nie rosły u nas w sadzie, tylko zawsze gdzieś w dziwnych miejscach (za szkołą, przy drodze, w lasku) i gdy tylko lipiec wychynął zza czerwca, molestowałam gałązki drzewa w poszukiwaniu ich wyrafinowanego smaku

 - czereśni dziczek

- przydrożnych jeżyn i malin – lepsze niż te z sadu, może to dzięki spalinom?

- ziarna ze świeżych, własnoręcznie wyłuskanych kłosów

- świeżej żywicy

- jako klasyczna muszka owocówka żarłam na potęgę wszystkie owoce prosto z drzewa/krzaczka. Nie zawsze musiały być dojrzałe. Pamiętam jak dziś podjadanie zielonych porzeczek i mirabelek i ból brzucha po nich

- dojrzałe mirabelki też jadłam, a co! Może nie zajadałam się nimi tak jak koledzy, ale jadłam, bo przecież wolność, lato, radość

- posmakowałam też pączków lipy, zjadłam jedną koniczynę i pół stokrotki – wrażenia takie sobie, szczerze mówiąc. Żadne Lucy in the sky with diamonds czy coś w tym rodzaju

- wysysałam słodki sok z kwiatów jasnoty białej – och, pycha!

- zjadałam pędy pewnej trawy, które smakowały jak roślinne masło – niestety, nie mam zielonego pojęcia, jak sie nazywał jej gatunek, wiem tylko, że rósł w określonym miejscu i że był smaczny.

O szczegółach tej diety raczej moi rodzice nie mieli pojęcia, choć z drugiej strony sami też spędzili dzieciństwo na wsi i zapewne też podjadali różne dary natury. Gdy myślę o tych smakach, czuję znów to co kiedyś – ciepły wiatr przynoszący zapach pól, rozgrzany kurz na polnych drogach, najprzyjemniejszy, gdy doświadczany na bosaka, brzęczące kolorowe łąki, dużo obłoków (siostra mi mówiła, że na jednym z „baranków” przychodzi, żeby się przywitać, nasz dziadek, więc tym mocniej ich wypatrywałam), tarzanie się w trawie, ucieczki przed robalami, brudne nogi, często pocięte przez zboże (o czym człek dowiadywał się, gdy go zaczynały piec podczas wieczornych ablucji), zimna woda w upał, dłonie zanurzane w ziemi w poszukiwaniu świeżo wykopanego ziemniaka. Tyle barw, smaków, obrazów, składających się na obraz dzieciństwa, ta cudowna beztroska, ograniczająca się do pytań, którą część świata zdobędę jutro.  


niedziela, 3 kwietnia 2016

Suddenly my feet are feet of mud

Coś się kończy, coś się zaczyna.

Zaczęła się wiosna, i to na dobre. Wprawdzie wieści ze wsi mam takie, że każdy kolejny dzień wiosny zaczyna się od mrozu, ale sama w mieście tego nie stwierdziłam. Może dlatego, że od tygodnia nie wychodzę z domu. Bo zwyczajowo już o 6:30 trzęsę się z zimna na przystanku, wdychając smrody z aut i inhalując się dymem tytoniowym, którym raczy mnie raz po raz jakieś szczodre chamisko. Z mordującą mnie od kilku ładnych dni zarazą walczę na różne sposoby, wśród nich znalazło się dokańczanie świątecznego mazurka, smażone śledzie (bleh, niedobre wyszły), seans „Forresta Gumpa”, książka o malarstwie włoskim.

Tyle sobie obiecywałam. Mówiłam, byle do wiosny! Przyjdzie wiosna, umyję okna, posprzątam balkon, zatroszczę się o roślinność domową, wyszoruję niewyszorowane. Takie właśnie miałam ambicje, przyznaję, że dość przyziemne, ale konieczne i wystarczające. Na razie jednak leżę, wypociłam już z siebie Jangcy, wyżłopałam galon soku malinowego, rozregulowałam sobie brzuch środkami przeciwgorączkowymi.

Leżenie ma również tę zaletę, że gdy się nie śpi, to się kmini. I ja, w gorączkowych majakach wykminiłam, że czas na zmiany. Że muszę zmienić kilka elementów w moim życiu, przede wszystkim pracę. Boję się zmian, ale męczę się i męczyć się nie mam dłużej zamiaru. Zobaczymy, na ile rynek pracy okaże się dla mnie przyjazny. Martwię się, że takie obyczaje, które panują u mnie w zakładzie (chaos, biurokracja, proceduralność, przeciążenie obowiązkami, gaszenie pożarów, nadgodziny, ciągła - nawet na urlopie i w weekendy - dyspozycyjność), są już normą wszędzie indziej. Nie przekonam się, jeśli nie spóbuję.   

Tylko dlaczego ciągle nucę "I'm not a Pandora. I'm much more like that girl in the mirror":


sobota, 2 stycznia 2016

In dulci jubilo

Zawsze gdy mam dużo pracy i nawał zadań całkowicie mnie paraliżuje, przypominam sobie, że przecież prowadzę bloga, na którym dawno nic nie napisałam. Tak jest i dzisiaj.

Ach, co to był za rok! Rok Konkursu Chopinowskiego i kilku nowych odkryć muzycznych. Rok, w którym kupiłam kolejny regał na książki, bo potykanie się o piętrzące się sterty makulatury zaczęło grozić trwałym uszkodzeniem części ciała. Rok, w którym własnoręcznie ukisiłam mnóstwo kapusty, by zażerać się nią teraz prosto ze słoika. Rok, w którym zamieniłam kilka zdań z maestro Kaspszykiem – że tak przyszpanuję high lifem. Rok, w którym pierwszy raz spróbowałam pitahai, czego w ostatecznym rozrachunku powinnam się nieco wstydzić. Ponadto mam na koncie kilka małych sukcesów – odnowiłam kontakt z dawno niewidzianą znajomą, dość skutecznie unikałam osób, które mnie nie lubią, a ponadto zdobyłam się na szczerość i wygłosiłam publicznie kilka zdań krytyki. Tym samym rozczarowałam wszystkich, którzy uważali, że jestem mało asertywna. 
    
A atmosferę minionych nie tak dawno świąt zaklęłam w odsłuchiwanym po wielekroć „In dulci jubilo”. Coś pięknego: