poniedziałek, 16 maja 2016

How can you just leave?

Nawet obłoki ze zdjęcia Eshet mi go przypominają. Głupi, irracjonalny smuteczek.

Gdy tymczasem życie nie robi sobie nic ze śmierci i bezczelnie wybebesza się w wiosennych parkach i lasach, w śpiewie ptaków, w ogrodach, w jaskrawym, ostrym powietrzu, które wciągam niczym Eric Clapton kreskę kokainy – zachłannie i z pełną celebrą.

Chodzę, spaceruję, drepczę, snuję się, ale przede wszystkim łazikuję. Nie liczę kilometrów, nie interesują mnie trasy, byle przed siebie, byle do słońca i zieleni. Zostawiam za sobą ten cały tuman rzeczywistych i wydumanych problemów, tych lęków, zmęczenia, pytań o przyszłość, stresu, niedoczasu. Podnoszę wzrok, patrzę, jak od przejrzystego nieba odcina się gałąź jaworu. To moment tylko dla mnie, chwila, w której nie liczy się to, co było, ani to, co będzie. Nirwana. Faust. Banał.

No banał. Bo kogo nie zachwyca przyroda? Kto potrafi oprzeć się jej urokowi? Kto nawet przez chwilę nie zaduma się nad kołem, które niestrudzenie zatacza, i nie zacznie snuć filozoficznych rozważań z rodem z podręcznika dla przedszkolaków? Nie wiem, jak Wy, ale ja sobie nie umiem odmówić tej przyjemności.



Ps. Obcowanie z przyrodą ma też inny wymiar – o czym szerzej (i mądrzej) Darek.