sobota, 11 lutego 2017

Kiełkujące ziarna


Wesoło chrupią dyńki w moich siekaczach, hej! Jesienno-zimowy kołowrotek powoli dobiega końca, choć oczywiście zima jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa. Dni coraz dłuższe, słoneczko coraz śmielsze! Hej!

Tak sobie ostatnio myślałam o autorytetach i języku. Z jednej strony w moim pokoleniu (wśród młodszych widać to jeszcze wyraźniej) panował trend na nieuznawanie żadnych autorytetów, co miało wskazywać na indywidualizm i niezależność myślenia, którymi wielu się szczyci, a niewielu wprowadza w życie. Z drugiej strony natura nie znosi próżni i miejsce autorytetów wywodzących się z elit zajęli aktorzy, celebryci, gwiazdy jutuba i blogosfery, tworząc jakąś formę alterelity. Kiedyś w sprawie szczepień zabierali głos lekarze, obecnie robią to aktorki. O polityce dyskutowano wśród najbliższych znajomych, a w szerszym towarzystwie polityka nie stanowiła atrakcyjnego (i stosownego) tematu rozmów. Teraz niemal każdy na swoim facebooku jest publicystą, mającym superważne opinie i niewahającym się ich zaprezentować urbi et orbi.

Brakuje wymagań dotyczących odpowiedzialności za wygłaszane słowa – uznaje się (mówię o społecznym konsensusie), że każdy ma prawo prezentować swoje zdanie i nie ma znaczenia, że ta opinia nie ma pokrycia w faktach. Jest to, jak przypuszczam, czkawka tej nieszczęsnej „niezależności” myślenia, która skutkuje też niezależnością np. od logiki. Jest wnioskowanie po akcydensach (np. stwierdzenie „palenie papierosów szkodzi zdrowiu” spotyka się z kontrargumentem „moja ciotka paliła i dożyła 90 lat”), jest dyskusja wyjęta żywcem z Schopenhauera (czyniąc obserwację np.„ smog stanowi duży problem w niemal całej Polsce” możemy być pewni, że usłyszymy m.in. „ktoś chce zarobić na tej całej histerii”, „a co z niedożywionymi dziećmi? To jest prawdziwy problem” etc.).

Do tego kończy się język, przynajmniej w debacie publicznej (której uczestnikami są niemal wszyscy, którzy piszą na Twitterze: „zaorał”, „w punkt” i inne tego typu językowe aberracje). Nie ma już (albo przynamniej w głównym nurcie ich nie słychać) eufemizmów, dyplomacji, elementarnego szacunku. Są słowa-pałki. W tramwajach słyszę opowieści o „tragediach”, „masakrach”, „katastrofach” - bo nie ma już „trudności”, „kłopotów”, „zmartwień” – które potem okazują się grzybicą pochwy, niedokończonym na czas projektem, pchłami u kota. A co jeśli przyjdą prawdziwe tragedie, masakry i katastrofy? Obawiam się, że nie tylko nie będzie można ich nazwać, ale również i sobie z nimi poradzić.

A przecież innego końca świata nie będzie.  

środa, 23 listopada 2016

Lucy in the sky with diamonds

Zjadłam wczesny obiad i w oczekiwaniu na kolejną męczącą część dnia siedziałam na Plantach, zasysając kropelki słońca, które się rozlało nad miastem.

Taki poniedziałek, inny, a zarazem tak bliski. 






sobota, 25 czerwca 2016

Cielos y campos anudaban cadenas en mis manos

Nieba i pola zakuły w kajdany moje ręce.

Zaczytuję się ostatnio w Lorce. Nie wiem, czy to on, czy to ja, ale pasujemy do siebie, zwłaszcza dzisiaj. Podchodzi do mnie, obejmuje mnie lekko od tyłu i szepce słowa o gwiazdach w szronie, o girlandach werbeny, o smaku lawendy, żółci i mięty.

W ten skwar południa jego poezja jest dla mnie zanurzeniem stóp w chłodzie górskiej rzeki – daje przyjemność i ból. Zamknięta w miejskim betonie myślę tylko o tych niebach i polach.



czwartek, 23 czerwca 2016

Podroby i podróbki

Jak odzyskać spokój? Dlaczego w tym wszystkim, co mnie spotyka w dorosłości, jest taki ukryty, mięsisty strach trzepocący w trzewiach, jak strach zająca drżącego pod miedzą. Przez to nie robię nic na 100%. Może właśnie to nas, dorosłych, odróżnia od dzieci? Że zawsze sie boimy?

Gdy byłam dzieckiem, też miałam różne lęki – nie lubiłam zostawać sama, w szkole zaś bałam się szyderstwa i odrzucenia. Potem to zaakceptowałam jako część życia (choć nie bez bólu, zawsze mi towarzyszącego w takich chwilach). Obecnie boję się obnażenia. Jestem mistrzem uników – nie udzielam poważnych odpowiedzi, unikam wyrażania tego, co naprawdę myślę, nie przyznaję się do pasji i zainteresowań. Buduję sobie fasadę z rzeczy, które nie sa moje. Bezpieczniej dla mnie jest powiedzieć, że moim ulubionym filmem jest ten, który całkiem lubię, niż się obnażyć i powiedzieć tytuł tego oglądanego przynajmniej raz w miesiącu. Nie wiem, czy wiecie, o co mi chodzi, nie wiem, czy ja wiem, o co mi chodzi. Kto mnie zna? Czy ktokolwiek musi mnie w ogóle znać? Z jednej strony chciałabym, żeby inni mnie zobaczyli moimi oczami, zobaczyli to wszystko, co we mnie jest – bogate, pełne miłości i czyste. Z drugiej strony robię wszystko, by zaciemnić ten obraz, zniekształcić go, sporządzić falsyfikat i karmić nim wszystkich wokół. Za mało wiem, za mało umiem, nie mam nic do powiedzenia, co już nie zostało powiedziane. Dlaczego świat ma być zainteresowany tym, co roi się w mojej głowie? Spłaszczam się, ograniczam, limituję. Ktoś obok zarży z politowaniem „a cóż Ty takiego masz, dziewczyno, czego nie ma nikt inny, że tak usilnie to chronisz?” Tak, wiem, że nie jestem wyjątkowa, że ta tendencja do indywidualizacji jest śmieszna, zdaję sobie sprawę z mojego przeciętniactwa i normalności. Niemniej jednak wszystko, co mam, to ja sama, i nie umiem się tym do końca szczerze podzielić. Zbyt często, w czasach naiwności, dawałam z siebie za dużo, i wiem, jak to bolało. Teraz się bronię przed tym bólem. Bo jeśli zapraszam do swojego świata tych, którzy tego nie docenią i nie uszanują, muszę liczyć się z tym, że nie zawsze otrzymam pełną akceptację. Stąd obsesja anonimizacji, niewychylania, uników, stąd wycofanie, poza i pancerz, który ciąży mi coraz bardziej.


Taki potok myśli, taka letnia bujność traw.




poniedziałek, 16 maja 2016

How can you just leave?

Nawet obłoki ze zdjęcia Eshet mi go przypominają. Głupi, irracjonalny smuteczek.

Gdy tymczasem życie nie robi sobie nic ze śmierci i bezczelnie wybebesza się w wiosennych parkach i lasach, w śpiewie ptaków, w ogrodach, w jaskrawym, ostrym powietrzu, które wciągam niczym Eric Clapton kreskę kokainy – zachłannie i z pełną celebrą.

Chodzę, spaceruję, drepczę, snuję się, ale przede wszystkim łazikuję. Nie liczę kilometrów, nie interesują mnie trasy, byle przed siebie, byle do słońca i zieleni. Zostawiam za sobą ten cały tuman rzeczywistych i wydumanych problemów, tych lęków, zmęczenia, pytań o przyszłość, stresu, niedoczasu. Podnoszę wzrok, patrzę, jak od przejrzystego nieba odcina się gałąź jaworu. To moment tylko dla mnie, chwila, w której nie liczy się to, co było, ani to, co będzie. Nirwana. Faust. Banał.

No banał. Bo kogo nie zachwyca przyroda? Kto potrafi oprzeć się jej urokowi? Kto nawet przez chwilę nie zaduma się nad kołem, które niestrudzenie zatacza, i nie zacznie snuć filozoficznych rozważań z rodem z podręcznika dla przedszkolaków? Nie wiem, jak Wy, ale ja sobie nie umiem odmówić tej przyjemności.



Ps. Obcowanie z przyrodą ma też inny wymiar – o czym szerzej (i mądrzej) Darek.


poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Dieta wiejskiego dziecka

Ostatnio odtworzyłam w swojej głowie listę rzeczy, które żarłam jako dziecko (przedział wieku tak 5-9 lat) i nie wiem, czy wygląda ona zachęcająco. Oczywiście jadałam też zwyczajne posiłki i o nich głównie wiedzieli moi rodzice, natomiast poza zwyczajnym jedzeniem potrafiłam skosztować (lub nażreć się):

- morw - do tej pory to jeden z moich ulubionych owoców (hmm, jaki owoc nie jest moim ulubionym? Nie wiem, czy jest taki). Kocham zarówno białe jak i czarne. Nigdy nie rosły u nas w sadzie, tylko zawsze gdzieś w dziwnych miejscach (za szkołą, przy drodze, w lasku) i gdy tylko lipiec wychynął zza czerwca, molestowałam gałązki drzewa w poszukiwaniu ich wyrafinowanego smaku

 - czereśni dziczek

- przydrożnych jeżyn i malin – lepsze niż te z sadu, może to dzięki spalinom?

- ziarna ze świeżych, własnoręcznie wyłuskanych kłosów

- świeżej żywicy

- jako klasyczna muszka owocówka żarłam na potęgę wszystkie owoce prosto z drzewa/krzaczka. Nie zawsze musiały być dojrzałe. Pamiętam jak dziś podjadanie zielonych porzeczek i mirabelek i ból brzucha po nich

- dojrzałe mirabelki też jadłam, a co! Może nie zajadałam się nimi tak jak koledzy, ale jadłam, bo przecież wolność, lato, radość

- posmakowałam też pączków lipy, zjadłam jedną koniczynę i pół stokrotki – wrażenia takie sobie, szczerze mówiąc. Żadne Lucy in the sky with diamonds czy coś w tym rodzaju

- wysysałam słodki sok z kwiatów jasnoty białej – och, pycha!

- zjadałam pędy pewnej trawy, które smakowały jak roślinne masło – niestety, nie mam zielonego pojęcia, jak sie nazywał jej gatunek, wiem tylko, że rósł w określonym miejscu i że był smaczny.

O szczegółach tej diety raczej moi rodzice nie mieli pojęcia, choć z drugiej strony sami też spędzili dzieciństwo na wsi i zapewne też podjadali różne dary natury. Gdy myślę o tych smakach, czuję znów to co kiedyś – ciepły wiatr przynoszący zapach pól, rozgrzany kurz na polnych drogach, najprzyjemniejszy, gdy doświadczany na bosaka, brzęczące kolorowe łąki, dużo obłoków (siostra mi mówiła, że na jednym z „baranków” przychodzi, żeby się przywitać, nasz dziadek, więc tym mocniej ich wypatrywałam), tarzanie się w trawie, ucieczki przed robalami, brudne nogi, często pocięte przez zboże (o czym człek dowiadywał się, gdy go zaczynały piec podczas wieczornych ablucji), zimna woda w upał, dłonie zanurzane w ziemi w poszukiwaniu świeżo wykopanego ziemniaka. Tyle barw, smaków, obrazów, składających się na obraz dzieciństwa, ta cudowna beztroska, ograniczająca się do pytań, którą część świata zdobędę jutro.  


niedziela, 3 kwietnia 2016

Suddenly my feet are feet of mud

Coś się kończy, coś się zaczyna.

Zaczęła się wiosna, i to na dobre. Wprawdzie wieści ze wsi mam takie, że każdy kolejny dzień wiosny zaczyna się od mrozu, ale sama w mieście tego nie stwierdziłam. Może dlatego, że od tygodnia nie wychodzę z domu. Bo zwyczajowo już o 6:30 trzęsę się z zimna na przystanku, wdychając smrody z aut i inhalując się dymem tytoniowym, którym raczy mnie raz po raz jakieś szczodre chamisko. Z mordującą mnie od kilku ładnych dni zarazą walczę na różne sposoby, wśród nich znalazło się dokańczanie świątecznego mazurka, smażone śledzie (bleh, niedobre wyszły), seans „Forresta Gumpa”, książka o malarstwie włoskim.

Tyle sobie obiecywałam. Mówiłam, byle do wiosny! Przyjdzie wiosna, umyję okna, posprzątam balkon, zatroszczę się o roślinność domową, wyszoruję niewyszorowane. Takie właśnie miałam ambicje, przyznaję, że dość przyziemne, ale konieczne i wystarczające. Na razie jednak leżę, wypociłam już z siebie Jangcy, wyżłopałam galon soku malinowego, rozregulowałam sobie brzuch środkami przeciwgorączkowymi.

Leżenie ma również tę zaletę, że gdy się nie śpi, to się kmini. I ja, w gorączkowych majakach wykminiłam, że czas na zmiany. Że muszę zmienić kilka elementów w moim życiu, przede wszystkim pracę. Boję się zmian, ale męczę się i męczyć się nie mam dłużej zamiaru. Zobaczymy, na ile rynek pracy okaże się dla mnie przyjazny. Martwię się, że takie obyczaje, które panują u mnie w zakładzie (chaos, biurokracja, proceduralność, przeciążenie obowiązkami, gaszenie pożarów, nadgodziny, ciągła - nawet na urlopie i w weekendy - dyspozycyjność), są już normą wszędzie indziej. Nie przekonam się, jeśli nie spóbuję.   

Tylko dlaczego ciągle nucę "I'm not a Pandora. I'm much more like that girl in the mirror":


sobota, 2 stycznia 2016

In dulci jubilo

Zawsze gdy mam dużo pracy i nawał zadań całkowicie mnie paraliżuje, przypominam sobie, że przecież prowadzę bloga, na którym dawno nic nie napisałam. Tak jest i dzisiaj.

Ach, co to był za rok! Rok Konkursu Chopinowskiego i kilku nowych odkryć muzycznych. Rok, w którym kupiłam kolejny regał na książki, bo potykanie się o piętrzące się sterty makulatury zaczęło grozić trwałym uszkodzeniem części ciała. Rok, w którym własnoręcznie ukisiłam mnóstwo kapusty, by zażerać się nią teraz prosto ze słoika. Rok, w którym zamieniłam kilka zdań z maestro Kaspszykiem – że tak przyszpanuję high lifem. Rok, w którym pierwszy raz spróbowałam pitahai, czego w ostatecznym rozrachunku powinnam się nieco wstydzić. Ponadto mam na koncie kilka małych sukcesów – odnowiłam kontakt z dawno niewidzianą znajomą, dość skutecznie unikałam osób, które mnie nie lubią, a ponadto zdobyłam się na szczerość i wygłosiłam publicznie kilka zdań krytyki. Tym samym rozczarowałam wszystkich, którzy uważali, że jestem mało asertywna. 
    
A atmosferę minionych nie tak dawno świąt zaklęłam w odsłuchiwanym po wielekroć „In dulci jubilo”. Coś pięknego:

niedziela, 6 grudnia 2015

Zachwyca czy nie zachwyca?

Dzisiaj mijają 82 lata od urodzin Henryka Mikołaja Góreckiego, jednego z najważniejszych polskich kompozytorów XX wieku. Czasem myślę, że chyba nie ma w Polsce w miarę wykształconej osoby, która nie zna przynajmniej jego kilku utworów, ale po chwili uświadamiam sobie, że na lekcjach muzyki w szkole mój nauczyciel nie zająknął się o tej postaci.

Z Góreckim ogólnie jest problem – można się nim zachwycać, można się zanudzać, można lubić pojedyncze utwory lub określony okres w jego twórczości. Jego muzyka jest taka jakim był on sam. Pełna kontrastów, dławiąca swoimi obsesjami, czasem nieznośna. A czasem niezwykle głęboka, muskająca jakby zupełnie od niechcenia istotę człowieczeństwa. Po jej wysłuchaniu miewam czasem wrażenie, że oto właśnie doświadczyłam właśnie czegoś niewyrażalnego w żadnym z ludzkich pojęć. Właściwie bardzo trudno mówić o muzyce, gdyż albo musimy się wówczas uciekać do przedziwnego muzykologicznego dialektu, który śmieszy, tumani, przestrasza, albo posługiwać się narzędziami opisu innych sztuk (platycznych, scenicznych, literackich etc.).

A co z samym Góreckim? Dumam dziś nad fenomenem jego najpopularniejszego utworu, czyli III Symfonii, która budziła skrajne emocje zaraz po prawykonaniu i nawet olbrzymi międzynarodowy sukces, który przyszedł 15 lat później, nie był w stanie przekonać części nieprzekonanych. Sama znajduję się wśród tych, którzy uważają ten utwór za zwyczajnie piękny, choć rozumiem zarzut kiczu, który padał z ust tych, którzy potrzebują w nowej muzyce nowoczesności.

Cudownie słucha się staropolszczyzny w wykonaniu nieziemskiego brzmienia sopranu Dawn Upshaw.

Co ciekawe, sam Górecki uważał ten utwór za swój najbardziej awangardowy, co faktycznie w porównaniu z jego poprzednimi dziełami (gęstymi i ostrymi) ma sens. 

edit: z YouTube zniknęła wersja z Dawn, pewnie wystawiona była tam nielegalnie, więc wrzucam inny link, niestety, z nieco gorszym wykonaniem: http://ninateka.pl/kolekcje/trzej-kompozytorzy/gorecki/audio/iii-symfonia-symfonia-piesni-zalosnych-op-36

sobota, 5 grudnia 2015

Zakłady i wykłady

Miało być tylko lepiej. Pozamykałam kilka ważnych tematów, uporałam się z trudnymi tegorocznymi wyzwaniami - choć kilka jeszcze przede mną - i wydawało się, że wszystko zmierza ku przystankowi z napisem SPOKÓJ.

A tu ciągle się dzieje, ciągle coś. Muszę przekładać (terminy, zobowiązania, spotkania), odkładać (plany i marzenia), zakładać (czyjąś dobrą wolę, budżet, się o to, czy zdażę), wkładać (spódnicę, mnóstwo wysiłku, ser do lodówki), wykładać (teorie i historie, się na niuansach i relacjach), dokładać (do listy rzeczy do zrobienia, witaminy do organizmu)  - no i oczywiście pokładać (nadzieję, się ze śmiechu). 

Najgorsze to zmęczenie, ten marazm, który odbiera chęć do działania. Ta bezwolność, która skazuje wiele tematów na (tymczasową, mam nadzieję) nietykalność.

Grudzień to dla mnie taki miesiąc, w którym dni sączą się aż do świąt. A potem następuje kulminacja emocji, radość miesza się z zamyśleniem, obawy z chęcią zakasania rękawów i braniem się za łby ze światem. 


wtorek, 1 grudnia 2015

Springtime of my loving

Jedno mgnienie, dwa.

I jest.

On, fizyczny. Poza fizycznością pustka. Tak różne ścieżki, tak różne potrzeby, dążenia, aspiracje.  
On, artystyczny. Bezczelnie bezpośrednia inicjatywa, niewymuszona samczość. 
On, intelektualny. Słowa, którymi zdejmuje płaszcz, rękawiczki, pończochy.

Żadnego z nich nie ma już w moim życiu.

Czasem któryś wróci, zupełnie przypadkiem, zupełnie na chwilę. Zbędnik, upchany gdzieś w pamięci pomiędzy klasówki z biologii a seans „Tam, gdzie rosną poziomki”. Ta sama waluta.


I gdy mignie na chwilę, pojawia się błogość. Że jestem tu, gdzie jestem. Bez nich. Z Nim, w drugiej znanej mi porze roku.




sobota, 21 listopada 2015

Wszystko polega na... wypowiedzeniu

Powiedzmy, że nie lubię malarstwa Rubensa. Nie lubię nie dlatego, że nie podoba mi się jego technika malarska, lecz dlatego, że nie przepadam za otyłymi kobietami. Z tego powodu mam zamiar przed Ermitażem i Prado skrzykiwać zwolenników zdrowego trybu życia i protestować przeciwko promowanu otyłości. Napiszę interpelację, petycję, pójdę w marszu, zablokuję wejście do Luwru. Podejrzewam, że gdybym faktycznie uskuteczniła te plany, większość osób uznałaby, że mój problem z dorobkiem artystycznym Rubensa nie tkwi w twórczości tego malarza, tylko we mnie. Dlaczego zatem tak się nie dzieje, gdy mówimy o współczesnym teatrze?

Jest całkowicie zrozumiałe i naturalne, że ludzie różnią się między sobą, zwłaszcza jeśli chodzi o gusta. Jeden woli poezję śpiewaną, drugi death metal. Jednego urzekają krasnale ogrodowe, inny preferuje japońską ascezę. To że nie odpowiada mi wrażliwość twórcza pewnych artystów nie oznacza, że chciałabym ich zakneblować i pozbawić możliwości działania. Wręcz przeciwnie, uważam, że bez ich artystycznej perspektywy polski teatr byłby uboższy i monotonny. Nie przepadam za sztukami, które lekceważą oryginalny tekst, ani za takimi, które skupiają się za bardzo tylko na jednym elemencie ludzkiej egzystencji, jakim są erekcje i orgazmy. Wiem jednak, że jest wiele osób, dla których taki teatr jest odpowiedzią na ich estetyczne potrzeby.

Właściwie rozumiana wolność nigdy nie jest zagrożeniem, lecz nadzieją. Kto się boi wolności? No kto?

piątek, 20 listopada 2015

Beneficja i haremy

Już nie jesień, ale jeszcze nie zima. Martwica. Śladów minionego życia szukam w orzechach włoskich i zupie ogórkowej. Nie umiem pojąć tego, że życie powstaje w tak prosty sposób. Na poziomie biologii wszystko jest – prawie – jasne, uzasadnione, mające sens. Jednak z poziomu partycypanta jest to cud. Moja zupa ogórkowa jest cudem. Każda marchewka, ziemniak, ogórek i por, pływające w bulgoczącej wodzie, są strzelistym aktem życia. Z ich życia bierze się moje. Uśmiecham się do pietruszki, dziękując za jej uprzejmą hojność – jest smaczna, zdrowa, pełna niesamowitego, upajającego aromatu. Jedno nasionko, trochę ziemi, słońca, wody i oto jest. Bujny, twardy, chrupiący korzeń oraz fryzura, której nie powstydziłaby się Tina Turner.  


Tysiące kształtów, smaków, zapachów. Jak rzadko jestem wdzięczna gruszce za jej ściekający po palcach słodki lepki sok, burakowi za bezwstydne, burdelowe zaproszenie do rozkoszy, cebuli za nieintencjonalnie (lub wręcz przeciwnie, kto ją tam wie) wzruszającą nagość! Moja sułtańska mość zbyt rzadko spogląda na swoje metresy z czułością. Ale w końcu przychodzi listopadowy wieczór, pojawia się ona i przywraca porządek natury. Dziękuję ci, zupo ogórkowa.  

sobota, 31 października 2015

Marcin znalazł tylko liścia pół

Złote liście spadają z drzew. Dzieci liście zbierają na wu-ef.

Tak, to zdecydowanie moja ulubiona piosenka każdej jesieni.

A moim ulubionym wierszem obecnej jesieni jest ten autorstwa Bobika.

W kaloryferach znów poświsty


Niechętnie rusza glista w dzień mglisty


Liściom zaś wątek decyzji rwie się


Opaść, Nie opaść? Tak, to już jesień.


środa, 16 września 2015

Prawo do lęku

Czy człowiek ma prawo się bać? Pytanie to tylko na pozór wydaje się całkowicie bezsensowne. Warto zadać kilka kolejnych.

Czy można zawsze mówić, że strach jest nieuzasadniony? Czy można twierdzić, że lęk idzie zawsze w parze z ignorancją, gdyż boimy się tego, czego nie znamy i czego nie rozumiemy? Czy ludzie racjonalni, otwarci i ufni nigdy się nie boją?

Pewne lęki można zracjonalizować. Można przestać bać się ciemności, można oswoić lęk przed pająkami, wysokością itp. Są jednak takie obawy, które właśnie pojawiają się w wyniku racjonalizacji, uwzględniającej suche fakty oraz pewne mechanizmy i prawidłowości, biologiczne, ideologiczne, psychologiczne. Gdy dostrzegamy zagrożenie nie dlatego, że nie rozumiemy, lecz dlatego, że rozumiemy aż zanadto. Czy wówczas ten, który się nie boi, ma prawo do szydzenia z tego, kto się boi? 

Są rzeczy na niebie i ziemi, które się nie śniły filozofom. Śniły się natomiast zwykłym ludziom, którzy po takim śnie budzili się zlani potem, z kołaczącym sercem i dławiącym poczuciem niemocy. Lub nie budzili się w ogóle.

piątek, 28 sierpnia 2015

niedziela, 16 sierpnia 2015

Nie ma mnie tu

Wystarczy się mocno skupić, a rudość przeniknie w zieleń. Zatopić się tak, że żadne chytre oczy nie dostrzegą. I zapomną, że kiedykolwiek był, że była, że byłam.


Zwiedzić duchem na przełaj zieleń samą w sobie.


W tę zieleń, w tę zieleń!


czwartek, 2 kwietnia 2015

Reinkarnacja

Czy mieliście kiedyś tak, że zasuwaliście przez kilka miesięcy jak motorek po kilkanaście godzin dziennie, z przerwą na siku i jedzenie, podpierając się nosem, wypruwając sobie wszystkie żyły i flaki jednocześnie, a w momencie, kiedy ktoś zobaczył efekt waszych starań i z uśmiechem powiedział "dobra robota" - czy w takiej chwili zamiast powiedzieć "wuuuut?", wy z podobnym uśmiechem zadeklarowaliście, że wykonacie drugą taką pracę w o połowę mniejszym czasie?

Tak, w poprzednim wcieleniu byłam aportującym pieskiem.

sobota, 28 marca 2015

Panoptykon

Tak mi jakoś nieswojo.

Siedzę sama, pochylona nad starannie wykreślonym ludzkim sercem tłumaczeniem. Tłumaczeniem się. Tłumaczeniem świata. Tylko ja i tekst. I rękawiczki.

Oprócz własnego oddechu słyszę oddech bibliotekarza i szelest kart. Jesteśmy tu we dwoje, czwartą godzinę razem. Ja patrzę w wolumin, on patrzy na mnie. Na nas patrzy oko kamery.

Czuję, że pończochy mi się trochę przekręciły i chciałabym je lekko poprawić, nie odrywając się od liter przede mną, ale nie mogę, bo oni patrzą. Wstaję, zgłaszam, że wychodzę na chwilę.

W piątej godzinie przychodzi pani bibliotekarz. Zaczyna szeptać mojemu wojeryście jakieś historie z zaplecza, w jej zniżonym głosie słyszę zaangażowanie, pewien oświecony ton w stylu „oni to, oni tamto, a my?”. Nie mogę się skupić, bo szept wcale nie oznacza ciszy, o którą prosi napis na drzwiach czytelni. Spoglądam z dość dużą pretensją na rozmówców, mając nadzieję, że przywołam ich do porządku, że się zreflektują. Niezrażeni dyskutują, jakby musieli wypluć z siebie setki, tysiące zupełnie niepotrzebnych, ale dławiących ich od kilku samotnych godzin, słów i myśli.

Odarta z resztek intymności lektura stoi i trzęsie się z poczucia niemocy.

Przyszłam tylko poczytać. Nie ukraść, nie poplamić, nie wyrwać, nie sfotografować, nie obślinić. Jestem kimś, kto nie zrobiłby krzywdy nawet małej broszurce, a co dopiero wielkiemu tomiszczu. Wśród tysiąca sprawiedliwych znaleźć się może ten jeden, z powodu którego wszyscy musimy być traktowani jak potencjalni złodzieje i wandale. Nie mam o to żalu, rozumiem, że z jego powodu wszyscy musimy mieć ograniczone resztki wolności. Przykro mi tylko, że w tej filii Królestwa Podejrzliwości nie mogę liczyć na drobny komfort skupienia.