Kilka lat temu te słowa
witały przybywających z różnych stron świata na Dworcu Głównym w Krakowie.
Kiedy pierwszy raz je przeczytałam, odebrałam to jako przejaw wojenki
krakowsko-warszawskiej, która manifestuje się tu i ówdzie pod postacią drobnych
złośliwości, kultywowania określonych manier czy kąśliwych uwag takich jak
tytułowa.
Wtedy widziałam jednak tak
jakby w ukryciu, teraz widzę wprost, o co chodzi. A chodzi o pewną zarazę,
która rozprzestrzenia się z prędkością Pendolino i która wyrządza szkodę
czemuś, co jest tak cenne, jak bezbronne. Mówię o języku polskim.
Bo oto ja, niepotykanie
spokojny człowiek, oaza dobroci i siostra miłosierdzia, gdy uszy me atakowane
są wyrazami wymawianymi tak jak „lystopad”, „miely”, „golyzna”, zaczynam budzić w sobie
Brodacza Pancernego. Skąd się to bierze? Czemu się tak rozprzestrzenia? W
telewizorni jest to już tak powszechne, że nikt tego nie ruguje. Wiem, że od
dłuższego czasu gadające głowy nie są wzorem poprawności językowej, ale czy to
nie powinien być główny wymóg przy przyjmowaniu do tej pracy? Dlaczego muszę
słuchać niepoprawnej wymowy i akcentowania (nagminne „poszLIśmy”, zrobiLIśmy” –
ohyda!!), bo jeden dziennikarzyna z drugim się nie douczył, a dla szefów
telewizji nie ma znaczenia, w jaki sposób wyrażają się ich pracownicy na wizji?