czwartek, 20 lutego 2014

Czołem, kmioty ze stolycy!

Kilka lat temu te słowa witały przybywających z różnych stron świata na Dworcu Głównym w Krakowie. Kiedy pierwszy raz je przeczytałam, odebrałam to jako przejaw wojenki krakowsko-warszawskiej, która manifestuje się tu i ówdzie pod postacią drobnych złośliwości, kultywowania określonych manier czy kąśliwych uwag takich jak tytułowa.

Wtedy widziałam jednak tak jakby w ukryciu, teraz widzę wprost, o co chodzi. A chodzi o pewną zarazę, która rozprzestrzenia się z prędkością Pendolino i która wyrządza szkodę czemuś, co jest tak cenne, jak bezbronne. Mówię o języku polskim.

Bo oto ja, niepotykanie spokojny człowiek, oaza dobroci i siostra miłosierdzia, gdy uszy me atakowane są wyrazami wymawianymi tak jak „lystopad”, „miely”, „golyzna”, zaczynam budzić w sobie Brodacza Pancernego. Skąd się to bierze? Czemu się tak rozprzestrzenia? W telewizorni jest to już tak powszechne, że nikt tego nie ruguje. Wiem, że od dłuższego czasu gadające głowy nie są wzorem poprawności językowej, ale czy to nie powinien być główny wymóg przy przyjmowaniu do tej pracy? Dlaczego muszę słuchać niepoprawnej wymowy i akcentowania (nagminne „poszLIśmy”, zrobiLIśmy” – ohyda!!), bo jeden dziennikarzyna z drugim się nie douczył, a dla szefów telewizji nie ma znaczenia, w jaki sposób wyrażają się ich pracownicy na wizji?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz