poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Dieta wiejskiego dziecka

Ostatnio odtworzyłam w swojej głowie listę rzeczy, które żarłam jako dziecko (przedział wieku tak 5-9 lat) i nie wiem, czy wygląda ona zachęcająco. Oczywiście jadałam też zwyczajne posiłki i o nich głównie wiedzieli moi rodzice, natomiast poza zwyczajnym jedzeniem potrafiłam skosztować (lub nażreć się):

- morw - do tej pory to jeden z moich ulubionych owoców (hmm, jaki owoc nie jest moim ulubionym? Nie wiem, czy jest taki). Kocham zarówno białe jak i czarne. Nigdy nie rosły u nas w sadzie, tylko zawsze gdzieś w dziwnych miejscach (za szkołą, przy drodze, w lasku) i gdy tylko lipiec wychynął zza czerwca, molestowałam gałązki drzewa w poszukiwaniu ich wyrafinowanego smaku

 - czereśni dziczek

- przydrożnych jeżyn i malin – lepsze niż te z sadu, może to dzięki spalinom?

- ziarna ze świeżych, własnoręcznie wyłuskanych kłosów

- świeżej żywicy

- jako klasyczna muszka owocówka żarłam na potęgę wszystkie owoce prosto z drzewa/krzaczka. Nie zawsze musiały być dojrzałe. Pamiętam jak dziś podjadanie zielonych porzeczek i mirabelek i ból brzucha po nich

- dojrzałe mirabelki też jadłam, a co! Może nie zajadałam się nimi tak jak koledzy, ale jadłam, bo przecież wolność, lato, radość

- posmakowałam też pączków lipy, zjadłam jedną koniczynę i pół stokrotki – wrażenia takie sobie, szczerze mówiąc. Żadne Lucy in the sky with diamonds czy coś w tym rodzaju

- wysysałam słodki sok z kwiatów jasnoty białej – och, pycha!

- zjadałam pędy pewnej trawy, które smakowały jak roślinne masło – niestety, nie mam zielonego pojęcia, jak sie nazywał jej gatunek, wiem tylko, że rósł w określonym miejscu i że był smaczny.

O szczegółach tej diety raczej moi rodzice nie mieli pojęcia, choć z drugiej strony sami też spędzili dzieciństwo na wsi i zapewne też podjadali różne dary natury. Gdy myślę o tych smakach, czuję znów to co kiedyś – ciepły wiatr przynoszący zapach pól, rozgrzany kurz na polnych drogach, najprzyjemniejszy, gdy doświadczany na bosaka, brzęczące kolorowe łąki, dużo obłoków (siostra mi mówiła, że na jednym z „baranków” przychodzi, żeby się przywitać, nasz dziadek, więc tym mocniej ich wypatrywałam), tarzanie się w trawie, ucieczki przed robalami, brudne nogi, często pocięte przez zboże (o czym człek dowiadywał się, gdy go zaczynały piec podczas wieczornych ablucji), zimna woda w upał, dłonie zanurzane w ziemi w poszukiwaniu świeżo wykopanego ziemniaka. Tyle barw, smaków, obrazów, składających się na obraz dzieciństwa, ta cudowna beztroska, ograniczająca się do pytań, którą część świata zdobędę jutro.  


2 komentarze:

  1. "...ta cudowna beztroska, ograniczająca się do pytań, którą część świata zdobędę jutro" - w tych jedenastu słowach kryje się klucz do magii dzieciństwa, za którą tak tęsknimy, przekroczywszy już nieodwołanie próg dorosłości.

    Pozdrawiam wiosennie! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dorosłość jest wyjątkowo taka sobie:/ A dzieciństwo chyba trochę idealizuję, lecz cóż zrobić, tęsknota za rajem utraconym...

      Usuń