Już nie jesień, ale jeszcze
nie zima. Martwica. Śladów minionego życia szukam w orzechach włoskich i zupie
ogórkowej. Nie umiem pojąć tego, że życie powstaje w tak prosty sposób. Na
poziomie biologii wszystko jest – prawie – jasne, uzasadnione, mające sens. Jednak z poziomu partycypanta jest to cud. Moja zupa ogórkowa jest
cudem. Każda marchewka, ziemniak, ogórek i por, pływające w bulgoczącej wodzie, są strzelistym aktem życia. Z ich życia bierze się moje. Uśmiecham się do
pietruszki, dziękując za jej uprzejmą hojność – jest smaczna, zdrowa, pełna
niesamowitego, upajającego aromatu. Jedno nasionko, trochę ziemi, słońca, wody i oto
jest. Bujny, twardy, chrupiący korzeń oraz fryzura, której nie powstydziłaby
się Tina Turner.
Tysiące kształtów,
smaków, zapachów. Jak rzadko jestem wdzięczna gruszce za jej ściekający po
palcach słodki lepki sok, burakowi za bezwstydne, burdelowe zaproszenie do
rozkoszy, cebuli za nieintencjonalnie (lub wręcz przeciwnie, kto ją tam wie)
wzruszającą nagość! Moja sułtańska mość zbyt rzadko spogląda na swoje metresy z
czułością. Ale w końcu przychodzi listopadowy wieczór, pojawia się ona i przywraca
porządek natury. Dziękuję ci, zupo ogórkowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz