sobota, 28 marca 2015

Panoptykon

Tak mi jakoś nieswojo.

Siedzę sama, pochylona nad starannie wykreślonym ludzkim sercem tłumaczeniem. Tłumaczeniem się. Tłumaczeniem świata. Tylko ja i tekst. I rękawiczki.

Oprócz własnego oddechu słyszę oddech bibliotekarza i szelest kart. Jesteśmy tu we dwoje, czwartą godzinę razem. Ja patrzę w wolumin, on patrzy na mnie. Na nas patrzy oko kamery.

Czuję, że pończochy mi się trochę przekręciły i chciałabym je lekko poprawić, nie odrywając się od liter przede mną, ale nie mogę, bo oni patrzą. Wstaję, zgłaszam, że wychodzę na chwilę.

W piątej godzinie przychodzi pani bibliotekarz. Zaczyna szeptać mojemu wojeryście jakieś historie z zaplecza, w jej zniżonym głosie słyszę zaangażowanie, pewien oświecony ton w stylu „oni to, oni tamto, a my?”. Nie mogę się skupić, bo szept wcale nie oznacza ciszy, o którą prosi napis na drzwiach czytelni. Spoglądam z dość dużą pretensją na rozmówców, mając nadzieję, że przywołam ich do porządku, że się zreflektują. Niezrażeni dyskutują, jakby musieli wypluć z siebie setki, tysiące zupełnie niepotrzebnych, ale dławiących ich od kilku samotnych godzin, słów i myśli.

Odarta z resztek intymności lektura stoi i trzęsie się z poczucia niemocy.

Przyszłam tylko poczytać. Nie ukraść, nie poplamić, nie wyrwać, nie sfotografować, nie obślinić. Jestem kimś, kto nie zrobiłby krzywdy nawet małej broszurce, a co dopiero wielkiemu tomiszczu. Wśród tysiąca sprawiedliwych znaleźć się może ten jeden, z powodu którego wszyscy musimy być traktowani jak potencjalni złodzieje i wandale. Nie mam o to żalu, rozumiem, że z jego powodu wszyscy musimy mieć ograniczone resztki wolności. Przykro mi tylko, że w tej filii Królestwa Podejrzliwości nie mogę liczyć na drobny komfort skupienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz