Patrzę na nią. Ma cztery
lata, rumianą buzię, jest bardzo energiczna i wrażliwa.
Radość życia wyraża
głośno i ekspresyjnie. Zawsze taka była, nawet jako niemowlę – zanosiła się
śmiechem i piszczała ze szczęścia, zwłaszcza przy największych, najbardziej
absurdalnych wygłupach.
Chciałabym, żeby lubiła
gry, które jej proponuję, i szybko łapała ich zasady. Żeby cieszyła ją muzyka,
żeby lubiła ze mną tańczyć i bawić się w rymowanki.
Ona woli zabawę w
chowanego, berka, taranowanie i pojedynki na miny.
Dlaczego miałaby
dostosowywać się do moich oczekiwań? Czy czas zabawy nie jest dla niej czasem
świętym, w którym to ona ma się dobrze bawić, a nie ja?
W tej całej naszej
relacji, z której sama czerpię coraz więcej przyjemności, bo dogadujemy się
coraz lepiej, najbardziej zaskoczyło mnie to, że to ja jestem tym dorosłym. Że
coś się bezpowrotnie skończyło. Że nie przynależę do tego świata, który ciągle
tkwi w mojej głowie jako jedyny i rzeczywisty.
Poczucie niepowetowanej
straty, które na co dzień nie dominuje, bo wszystko wokół jest ważniejsze, w
zabawach z dzieckiem z całą wyrazistością staje mi przed oczyma i mówi
„jestem”.
Chowam twarz w dłonie,
nie widać mnie, jestem pewna, że zaraz odejdzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz