poniedziałek, 23 lutego 2015

Dziecko

Patrzę na nią. Ma cztery lata, rumianą buzię, jest bardzo energiczna i wrażliwa.

Radość życia wyraża głośno i ekspresyjnie. Zawsze taka była, nawet jako niemowlę – zanosiła się śmiechem i piszczała ze szczęścia, zwłaszcza przy największych, najbardziej absurdalnych wygłupach.

Chciałabym, żeby lubiła gry, które jej proponuję, i szybko łapała ich zasady. Żeby cieszyła ją muzyka, żeby lubiła ze mną tańczyć i bawić się w rymowanki.

Ona woli zabawę w chowanego, berka, taranowanie i pojedynki na miny.

Dlaczego miałaby dostosowywać się do moich oczekiwań? Czy czas zabawy nie jest dla niej czasem świętym, w którym to ona ma się dobrze bawić, a nie ja?

W tej całej naszej relacji, z której sama czerpię coraz więcej przyjemności, bo dogadujemy się coraz lepiej, najbardziej zaskoczyło mnie to, że to ja jestem tym dorosłym. Że coś się bezpowrotnie skończyło. Że nie przynależę do tego świata, który ciągle tkwi w mojej głowie jako jedyny i rzeczywisty.

Poczucie niepowetowanej straty, które na co dzień nie dominuje, bo wszystko wokół jest ważniejsze, w zabawach z dzieckiem z całą wyrazistością staje mi przed oczyma i mówi „jestem”.

Chowam twarz w dłonie, nie widać mnie, jestem pewna, że zaraz odejdzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz