Ćwiczę się w sztuce
wyciszenia i relaksu. Okazji mam całe mnóstwo, gdyż albowiem:
1. Wisi nade mną
jak miecz Damoklesa perspektywa rozpiżdżenia w drobny mak mojej przeszło
6-letniej pracy. Wszystko zależy od tzw. czynnika ludzkiego (określenie równie
zacne co „zasoby ludzkie”) – zgodzą się, pójdą na rękę, czy może powiedzą „to
nie nasz problem, do widzenia, dobranoc, goł ełej”?
2.
Ominęła mnie
nowelizacja prawa, która pozwala ludziom mieszkać w zoo, a zwierzętom w blokach
mieszkalnych. Bo oto sąsiedzi, którzy wprowadzili się piętro jakieś pół roku temu,
okazali się być słoniami, którzy dla zdrowia robią swymi dwustukilowymi
racicami bezustanne przebieżki po mieszkaniu od 6 rano do północy i
przynajmniej raz w tygodniu generalnie zmieniają wystrój swojego loftu. Uprzedzam
– wcześniej mieszkali tam ludzie, więc straszliwego dudnienia szklanek i okien
za każdym razem, gdy chcieli przejść z pokoju do pokoju, nie było. Uprzedzam
również, że nie mieszkam w bloku z wielkiej płyty, w którym słychać nawet
dyskretne puszczanie bąków przez sąsiada.
3.
Jestem marnym
pedagogiem – wytłumaczyłam, poświęciłam mnóstwo czasu i energii, a i tak trzeci
miesiąc z rzędu słyszę „jak to zrobić? Nie wiem, ratunku!”. A tłumaczyłam
najlepiej jak umiałam, wysmarowałam dyspozycje, siedziałam po godzinach i
wypisywałam instrukcje. Wszystko marność. I zawracanie gitary, którą mam ochotę
roztrzaskać komuś na pustej makówce.
4.
Muszę do
końca stycznia zdać ważny egzamin, do którego nie mam się kiedy uczyć (pisanie
notki zabiera trochę czasu, ale to forma terapii, więc czuję się usprawiedliwiona),
gdyż zasuwam jak królik Duracella z powodu pkt. 1. Znacie kogoś, kto umie wlać
do łba jakieś 20 hektolitrów oleju, aby w końcu mi zatrybił, że nie potrzebuję
6 czy 7 godzin snu, lecz w zupełności wystarczy mi 3?
Podpunkty można mnożyć,
ale nr 4 zaczął wzbudzać we mnie ogromne poczucie winy, tak więc oddalam się w
pośpiechu, by ćwiczyć.