Wesoło chrupią dyńki w moich siekaczach, hej!
Jesienno-zimowy kołowrotek powoli dobiega końca, choć oczywiście zima jeszcze
nie powiedziała ostatniego słowa. Dni coraz dłuższe, słoneczko coraz śmielsze! Hej!
Tak sobie ostatnio myślałam o autorytetach i języku. Z
jednej strony w moim pokoleniu (wśród młodszych widać to jeszcze wyraźniej)
panował trend na nieuznawanie żadnych autorytetów, co miało wskazywać na
indywidualizm i niezależność myślenia, którymi wielu się szczyci, a niewielu
wprowadza w życie. Z drugiej strony natura nie znosi próżni i miejsce
autorytetów wywodzących się z elit zajęli aktorzy, celebryci, gwiazdy jutuba i
blogosfery, tworząc jakąś formę alterelity. Kiedyś w sprawie szczepień
zabierali głos lekarze, obecnie robią to aktorki. O polityce dyskutowano wśród
najbliższych znajomych, a w szerszym towarzystwie polityka nie stanowiła
atrakcyjnego (i stosownego) tematu rozmów. Teraz niemal każdy na swoim
facebooku jest publicystą, mającym superważne opinie i niewahającym się ich zaprezentować
urbi et orbi.
Brakuje wymagań dotyczących odpowiedzialności za wygłaszane słowa – uznaje się (mówię o społecznym konsensusie), że każdy ma prawo prezentować swoje zdanie i nie ma znaczenia, że ta opinia nie ma pokrycia w faktach. Jest to, jak przypuszczam, czkawka tej nieszczęsnej „niezależności” myślenia, która skutkuje też niezależnością np. od logiki. Jest wnioskowanie po akcydensach (np. stwierdzenie „palenie papierosów szkodzi zdrowiu” spotyka się z kontrargumentem „moja ciotka paliła i dożyła 90 lat”), jest dyskusja wyjęta żywcem z Schopenhauera (czyniąc obserwację np.„ smog stanowi duży problem w niemal całej Polsce” możemy być pewni, że usłyszymy m.in. „ktoś chce zarobić na tej całej histerii”, „a co z niedożywionymi dziećmi? To jest prawdziwy problem” etc.).
Do tego kończy się język, przynajmniej w debacie publicznej (której uczestnikami są niemal wszyscy, którzy piszą na Twitterze: „zaorał”, „w punkt” i inne tego typu językowe aberracje). Nie ma już (albo przynamniej w głównym nurcie ich nie słychać) eufemizmów, dyplomacji, elementarnego szacunku. Są słowa-pałki. W tramwajach słyszę opowieści o „tragediach”, „masakrach”, „katastrofach” - bo nie ma już „trudności”, „kłopotów”, „zmartwień” – które potem okazują się grzybicą pochwy, niedokończonym na czas projektem, pchłami u kota. A co jeśli przyjdą prawdziwe tragedie, masakry i katastrofy? Obawiam się, że nie tylko nie będzie można ich nazwać, ale również i sobie z nimi poradzić.
A przecież innego końca świata nie będzie.
Brakuje wymagań dotyczących odpowiedzialności za wygłaszane słowa – uznaje się (mówię o społecznym konsensusie), że każdy ma prawo prezentować swoje zdanie i nie ma znaczenia, że ta opinia nie ma pokrycia w faktach. Jest to, jak przypuszczam, czkawka tej nieszczęsnej „niezależności” myślenia, która skutkuje też niezależnością np. od logiki. Jest wnioskowanie po akcydensach (np. stwierdzenie „palenie papierosów szkodzi zdrowiu” spotyka się z kontrargumentem „moja ciotka paliła i dożyła 90 lat”), jest dyskusja wyjęta żywcem z Schopenhauera (czyniąc obserwację np.„ smog stanowi duży problem w niemal całej Polsce” możemy być pewni, że usłyszymy m.in. „ktoś chce zarobić na tej całej histerii”, „a co z niedożywionymi dziećmi? To jest prawdziwy problem” etc.).
Do tego kończy się język, przynajmniej w debacie publicznej (której uczestnikami są niemal wszyscy, którzy piszą na Twitterze: „zaorał”, „w punkt” i inne tego typu językowe aberracje). Nie ma już (albo przynamniej w głównym nurcie ich nie słychać) eufemizmów, dyplomacji, elementarnego szacunku. Są słowa-pałki. W tramwajach słyszę opowieści o „tragediach”, „masakrach”, „katastrofach” - bo nie ma już „trudności”, „kłopotów”, „zmartwień” – które potem okazują się grzybicą pochwy, niedokończonym na czas projektem, pchłami u kota. A co jeśli przyjdą prawdziwe tragedie, masakry i katastrofy? Obawiam się, że nie tylko nie będzie można ich nazwać, ale również i sobie z nimi poradzić.
A przecież innego końca świata nie będzie.