Nawet obłoki ze zdjęcia Eshet mi go przypominają. Głupi, irracjonalny smuteczek.
Gdy tymczasem życie nie
robi sobie nic ze śmierci i bezczelnie wybebesza się w wiosennych parkach i
lasach, w śpiewie ptaków, w ogrodach, w jaskrawym, ostrym powietrzu, które wciągam
niczym Eric Clapton kreskę kokainy – zachłannie i z pełną celebrą.
Chodzę, spaceruję,
drepczę, snuję się, ale przede wszystkim łazikuję. Nie liczę kilometrów, nie
interesują mnie trasy, byle przed siebie, byle do słońca i zieleni. Zostawiam
za sobą ten cały tuman rzeczywistych i wydumanych problemów, tych lęków,
zmęczenia, pytań o przyszłość, stresu, niedoczasu. Podnoszę wzrok, patrzę, jak od
przejrzystego nieba odcina się gałąź jaworu. To moment tylko dla mnie, chwila,
w której nie liczy się to, co było, ani to, co będzie. Nirwana. Faust. Banał.
No banał. Bo kogo nie
zachwyca przyroda? Kto potrafi oprzeć się jej urokowi? Kto nawet przez chwilę
nie zaduma się nad kołem, które niestrudzenie zatacza, i nie zacznie snuć
filozoficznych rozważań z rodem z podręcznika dla przedszkolaków? Nie wiem, jak Wy, ale ja sobie nie
umiem odmówić tej przyjemności.
Ps. Obcowanie z przyrodą
ma też inny wymiar – o czym szerzej (i mądrzej) Darek.