Tak mi jakoś nieswojo.
Siedzę sama, pochylona
nad starannie wykreślonym ludzkim sercem tłumaczeniem. Tłumaczeniem się.
Tłumaczeniem świata. Tylko ja i tekst. I rękawiczki.
Oprócz własnego oddechu
słyszę oddech bibliotekarza i szelest kart. Jesteśmy tu we dwoje, czwartą godzinę razem. Ja
patrzę w wolumin, on patrzy na mnie. Na nas patrzy oko kamery.
Czuję, że pończochy mi
się trochę przekręciły i chciałabym je lekko poprawić, nie odrywając się od
liter przede mną, ale nie mogę, bo oni patrzą. Wstaję, zgłaszam, że wychodzę na
chwilę.
W piątej godzinie
przychodzi pani bibliotekarz. Zaczyna szeptać mojemu wojeryście jakieś historie z zaplecza, w jej zniżonym głosie
słyszę zaangażowanie, pewien oświecony ton w stylu „oni to, oni tamto, a my?”.
Nie mogę się skupić, bo szept wcale nie oznacza ciszy, o którą prosi napis na
drzwiach czytelni. Spoglądam z dość dużą pretensją na rozmówców, mając
nadzieję, że przywołam ich do porządku, że się zreflektują. Niezrażeni
dyskutują, jakby musieli wypluć z siebie setki, tysiące zupełnie niepotrzebnych,
ale dławiących ich od kilku samotnych godzin, słów i myśli.
Odarta z resztek intymności
lektura stoi i trzęsie się z poczucia niemocy.
Przyszłam tylko poczytać.
Nie ukraść, nie poplamić, nie wyrwać, nie sfotografować, nie obślinić. Jestem
kimś, kto nie zrobiłby krzywdy nawet małej broszurce, a co dopiero wielkiemu
tomiszczu. Wśród tysiąca sprawiedliwych znaleźć się może ten jeden, z powodu
którego wszyscy musimy być traktowani jak potencjalni złodzieje i wandale. Nie
mam o to żalu, rozumiem, że z jego powodu wszyscy musimy mieć ograniczone resztki wolności. Przykro mi tylko, że w tej filii Królestwa Podejrzliwości nie
mogę liczyć na drobny komfort skupienia.